Ten szatan od ballad i czadu. Relacja z warszawskiego koncertu Nicka Cave'a i impresja na temat twórczego życia w cieniu strzykawek, diabelskich rogów i pupy Kylie Minogue.
Nick Cave. Odurzony. Zdeprawowany. Pławiący się w historiach o ludzkim upadku. Żelujący sobie włosy szlamem życia. Jeśli odnoszący się do Boga, to tylko po to, by użyć go jako przyprawy w swoim czarnym kotle, w którym pichci brudne historie o sexie i przemocy. I podejrzanie roznamiętniony orbitowaniem wokół wątków związanych z szatanem.
Taki obraz Nicka Cave’a wydobył na światło dzienne miesięcznik “Egzorcysta” w jednym ze swych pełnych żaru artykułów. Kiedy przeczytałem ów tekst, zachichotałem dziwnie nieludzko. Nie dałem wiary, chociaż teza - Cave wsparł karierę na diabelskich rogach -
skwierczała przecież na ruszcie faktów, wyciąganych z ciężkiego wora przewinień wokalisty.
Dziś wiem, że byłem ślepy.
Oczy otworzył mi dopiero koncert Cave'a, który odbył się dwudziestego czwartego października na warszawskim Torwarze. Kto obeznany we współczesnej muzyce rozrywkowej, wie mniej więcej, jakim statusem cieszy się w Polsce (i na świecie) ten artysta. Dla niewtajemniczonych szybka prezentacja: fizis faceta przeczołganego przez trudne relacje i nałogi, zamiłowanie do dramatyzmu, no i spowijająca twórcę aura desperacji oraz tajemnicy. Typ w czerni, odpalający fajkę od fajki w trakcie relacji z życia na krawędzi. I piosenki o miłości - obsesyjne, kompulsywne, z pogranicza kina noir i psychopatologii.
Więc, wiadomo: czy z takich składowych mogło powstać coś innego niż kult?
Jasne, choćby mokra plama z wielką strzykawką po złotym strzale - ale gwiazdor odciął się od klimatów narko-kamikadze i popadł w bezpieczniejszy ponoć pracoholizm.
Zresztą z tymi mrokami - jakże rozdmuchanymi - to nie do końca tak (ani kiedyś, ani tym bardziej dziś). Wielu fanów twórcy nie wie, że Cave jest autorem niezrealizowanego scenariusza do “Gladiatora 2” (Maximus zostaje wskrzeszony przez bogów, walczy na froncie drugiej wojny, w Wietnamie i pracuje w Pentagonie) po welshowsku zabawnej książki “Śmierć Bunny'ego Munro”, że ma za sobą rólkę “faceta w bieli” w dziwnej komedii z Bradem Pittem (“Johnny Suede”, 1991). Że przebrał się za swoją żonę i dumnie paradował w obcasach w jednym ze swoich klipów.
Podobno kiedyś pisywał swoje teksty krwią ze strzykawki w metrze. Kto wie, może tak było.
Faktem za to jest, że w jego twórczości znajdziemy więcej witalności i ironii
niż się wydaje wielu fanom. Jak sam mówi, nigdy nie miał depresji, a znajomi (Henry Rollins czy Hugo Race) często opowiadają o jego energii i poczuciu humoru. Nie wszyscy też kojarzą jego liczne, niekiedy zaskakujące kolaboracje (Mark Almond z Soft Cell, zespół Uncle, Lydia Lunch, Current 93) czy muzykę filmową - nie tylko klimatyczne ilustracje do westernów czy dramatycznych opowieści w rodzaju “Drogi”, ale też do dokumentu o Marsie.
Cave gust ma eklektyczny. Zestaw obok siebie jego byłe partnerki: Kylie Minogue, P.J. Harvey i Lydię Lunch. Nieźle, co? Czytuje zarówno mistrza pulpy, Jima Thompsona, i Dostojewskiego czy Becketta. Widać, że facet lubi, jak jest barwnie i różnorodnie. I czego by nie mówić - w tym rozstrzale jest metoda.
Cave przyciąga ludzi w różnym wieku i z różnych środowisk. Na koncercie można spotkać młode gotki, punki w stanie spoczynku i nadal aktywne, ustatkowane sekretarki, facetów w bluzach Star Wars i ...Nicków Cavów. Są pary świeżo upieczone i te z solidnym stażem. Jedni pamiętają Cave’a jeszcze z czasów zadymiarskiego Birthday Party (kapitalnej jazgotliwej kapeli jadącej na dragach i malowniczej autodestrukcji) inni - z okresu zwodowania Kylie Minogue. Co ich wszystkich łączy? Przyszli zobaczyć legendę - jedną z ostatnich. Nie czekają na kilka fajnych piosenek, ale na magiczny wieczór. Ceremonię. Jej mistrzem jest tu Cave. Jego obecność elektryzuje i powoduje euforię. Nasz bohater to sceniczne zwierzę. Czy drze się do mikrofonu, jakby wyrzynał sobie emocje brzytwą ze zwałów doświadczeń, czy śpiewa balladę indukując na sali zawiesiste skupienie, czy też tańczy spazmatycznie, młócąc chudymi rękami - wciąga publiczność w swój świat, i to tak mocno, że trudno potem wrócić po prostu do domu. To hipnotyzer i miotacz dziwnych fluidów.
Zacznijmy jednak od początku.
W 2015 roku syn Nicka Cave'a, 15-letni Arthur, spadł z klifu i zmarł. Cave zniknął dla świata, by w 2016 roku powrócić płytą “Skeleton tree”. Ta okazała się bardzo intymnym, depresyjnym materiałem. Towarzyszył jej film “One more time with feeling”, dokumentujący zmagania artysty z bólem straty i trudem tworzenia. Cave, który przyznał wprost, że wcześniej pisał rozbuchane ballady o śmierci - pełne mięsistych figur stylistycznych i nieco teatralne - tym razem zmienił kierunek. Teksty stały się prostsze, aranżacja stosunkowo ascetyczna - bez przybrudzonej woalki westernowo-bluesowej opowieści. Wokalista był wyciszony, wycofany; jego głos chwilami rozmijał się z muzyką. Na “Skeleton tree” znalazło się też sporo elektroniki, co było kontynuacją drogi z poprzedniej płyty, “Push the sky away”, gdzie mocno analogowa kapela pozwoliła sobie na wycieczki w syntetyczne rejony.
Cave od początku kariery szukał odpowiednich środków wyrazu. Zrzucał skórę, testował nowe miejsca do życia i pracy, nowych muzyków, Nowy i Stary Testament czy kolejne “klepiące” substancje. Tym razem także wszedł na inny poziom. Ale w tym wypadku zrobił to, bo musiał. Na nic mu się zdała pielęgnowana od lat młodzieńczych fascynacja śmiercią, kiedy przyszło pochować dziecko. Ironia czy zdolność autokreacji straciły zastosowanie. Mógł postawić już tylko na szczere muzyczne wyznanie świadczące o rezygnacji i rozbiciu.
Po trzech latach przerwy w koncertowaniu postanowił ruszyć w trasę. Spodziewałem się wyciszonego koncertu. Pełnego emocji, ale raczej statycznego występu. Czegoś, co korespondowało by z jesienią. Może celującego w klimat nadchodzącego dnia Wszystkich Świętych. Co jak co, ale melancholijnych kawałków Bad Seeds nagrał cały arsenał. Pamiętałem też o tym, że oto idę na koncert 60-latka, który stracił niedawno syna. W ramach anty-mindfulnessu starałem się przewidzieć kolejne posunięcia naczelnego siewcy Złych Nasion. Początek zdawał się potwierdzać moje przypuszczenia.
Nick zaczął od “Three seasons in Wyoming”, wyszeptanego z mroku sceny kawałka, który stworzył do filmu “Wind river”. Był to bardzo spokojny start, a przy okazji sygnał, że twórca próbuje ostatnio przeróżnych projektów pobocznych, o czym wielu fanów zwyczajnie nie wie.
Potem zabrzmiał “Anthrocene” z najnowszej płyty. Mroczny, niepokojący kawałek, podbity elektroniką. Cave siedział na krześle, śpiewając w skupieniu, a powolna kompozycja sugerowała początek koncertowych zaduszek. Potem wykonał “Jesus Alone” i “Magneto”, czyli wciąż przerabialiśmy “Skeleton tree”. I chociaż wokalista śpiewał, buczał i poruszał się coraz bardziej ekspresyjnie, to nadal pozostawaliśmy w kręgu piosenek wytłumionych. Jednak w jego ruchach i głosie czuć było wzbierającą moc. Przemierzał scenę coraz żwawiej, wychodząc stopniowo ze skóry Leonarda Cohena. Utwór “Higgs Boson Blues” pochodził z “Push the sky away”. Cave strzelał z palca w publiczność; ta obrywała chętnie i
Muzyk od zawsze wyglądał trochę jak kaznodzieja, który nosi broń w Biblii; kanonada wyszła mu naturalnie i pozwoliła podkręcić temperaturę. Hala kipiała od netuzjazmu.
Nick od początku koncertu miał uwagę tłumu. Teraz mógł z nim robić, co chciał.
I nagle znaleźliśmy się na “From here to eternity”, czyli pierwszej płycie zespołu, wydanej w 1984 roku. Tytułowy kawałek - wrzask, lamentacja i grube rockowe łojenie w jednym - obudził cały Torwar. Zespół rozciągnął kompozycję, wydłużając w niej wolniejsze momenty, ale zasadniczo dostaliśmy niezłą porcję czadu. Cave dosiadał na chwilę pianina, by za moment szarżować po scenie. Klękał, syczał i darł się, a tłum rozkręcił się razem z nim. Utwór ten wypadł równie mocno, jak w scenie z “Nieba nad Berlinem” (1987 rok, reż. Wim Wenders), gdzie udział Bad Seeds zgrabnie podkręcił dość sentymentalny film. Potem przyszła pora na “Tupelo” z drugiej płyty. Nick skakał, wił się, robił wykopy i pozwolił, by dramatyzm kawałka zawładnął jego ciałem. Publiczność dała się porwać.
Pomyślałem więc - jeszcze raz ramach anty-mindfulnessu - że oto otworzył koncert spokojnie, wpuścił trochę klasycznego już czadu w środek, ale pewnie zaraz będziemy zmierzać do wyciszenia, tak aby jednak było to zdarzenie refleksyjne. I przez chwilę zdawałem się mieć rację… “Jubilee street” pozwoliło wokaliście nieco zmniejszyć emocjonalne natężenie. Ot, lekki, wpadający w ucho kawałek, który opowiada o ciemnych stronach życia, ale na nie wymaga opętańczych spazmów. Cave snuł więc swoją opowieść jak urodzony gawędziarz, spacerując dumnie po scenie. Rozszalał się nieco pod koniec, w co, oczywiście, wciągnął tłum. Potem przyszła pora na cztery ballady. Przy “Ship song” Cave usiadł do pianina; nie jest mistrzem instrumentu, ale chyba nikomu to nie przeszkadza. ”Into my arms” - jedną z najlepszych piosenek w swej dyskografii - zadedykował wrzeszczącej dziewczynie. Wykonał je bez zadęcia, na względnym luzie. Okazało się, że słowa “luz” i “ballada” nie wykluczają się. Ale dwie ostatnie wybrzmiały nader poważnie, wręcz przeszywająco. W “Girl in amber” uderzyła melancholia z ostatniej płyty. W chwilę później Nick przyszpilił widownię z pomocą “I need you” - najbardziej poruszającego kawałka z ostatniej płyty.To świdrująca kompozycja, jednoznacznie kojarząca się z tragicznymi śmiercią syna. Zdawać się mogło, że oto koncert począł się utwardzać w swym planowym kształcie. A potem... “Red right hand” - grzmoty i erupcje energii; totalne rozmiękczenie publiczności, jedzącej wokaliście z ręki jak. Jest to jeden z tych kawałków Bad Seeds, w którym pożeniono humor, przyjemnie vintage'owy klimat i lekko hipnotyczny rytm. Rzecz sprawdziła się fantastycznie na płycie, zilustrowała fragmenty filmów “Krzyk “, “Głupi i głupszy” czy serialu “Peaky blinders” (tam wykonała go P.J. Harvey, dawna miłość naszego bohatera), a teraz, na scenie, udowodniła swoją ponadczasowość. Potem przyszła kolej na “Mercy Seat” - mocne i pełne wyrazu jak zawsze. Emocjonalna wyżymaczka; grudy wściekłości, warknięcia i wiwisekcja mózgu opętanego bliską już śmiercią. Utwór - walec jeszcze raz - jak wiele razy w przeszłości - zmiażdżył publiczność. To było dogłębne uderzenie i drugi już (po “From here to eternity”) tak ostry strzał. Potem usłyszeliśmy “Distant Sky”, wyśpiewane do spółki z Else Torp, łagodnie wyglądającą panią, która zmaterializowała się jako ekranowa projekcja. Ballada, ale ryzykownej kategorii. Else Torp brzmiąca tak, jakby mogła robić za drugi plan na płycie Enyi, wyciszony Cave'a i rzewne skrzypce Warrena Ellisa. Rozumiem rolę ”Distant Sky” zarówno na koncercie, jak i na płycie, ale czułem się, jakbym dostał lukrowane rodzynki.
“Skeleton tree” mógł być utworem spokojne zamykającym koncert; rzecz kończyła już ostatnią płytę. Kawałek, który mógłby pozwolić publiczności odpływać do domu - nie za ciężki, dający oddech. Właściwie znowu ballada, za to bardziej typowa dla środkowego okresu Bad Seeds niż takie “I need you”; raczej cicho snuta opowieść, którą może i nawet da się puścić w Empiku, niż bezkresne mroki. “Weeping song” bez Blixy Bargelda, dawnego gitarzysty, też wypada świetnie. Chociaż sterowanie oklaskami widowni mógł sobie Cave darować.To jednak jeden ze stadionowych chwytów, które nieco cuchną. Na szczęście wykonanie “Stagger Lee” było już tylko i wyłącznie czadowe. Dostaliśmy jeden z muzycznych pocisków Nicka, pozwalający mu ostro powarczeć, kląć i wyryczeć wprost w twarz publiczności opowieść o największym skurwielu świata, tytułowym Lee, i czynach jego paskudnych. Wokalista już na początku kawałka wciągnął na scenę kilkadziesiąt osób, zyskując tańczące tło i chórek za plecami. Czyżby nie chciało mu się już śpiewać i próbował to zatuszować “efektami specjalnymi”? Niekoniecznie. Cave nadal brzmiał jak dzwon; nie został też zdeptany ani zagłuszony. Zamiast bandy sztywniaków, onieśmielonych nagłym bytowaniem na scenie i bliskością idola, mieliśmy tam żywą, plastyczną tkankę, w miarę wpasowaną w ramy piosenki; chórek tańczył z oddaniem i bez zadyszki. Jednak sam chwyt uznaję za szemrany. Nie rozumiem, po co komuś, kto nie jest Beatą Kozidrak, dziecięce lub dorosłe wsparcie w postaci chórków czy tła, ale nie dostałem torsji i nie chciałem uciekać z sali, więc chyba… Tak, chyba naprawdę lubię Cave'a. Potem pojawił się tytułowy utwór z “Push the sky away”. Osoby na scenie usiadły spokojnie. Pomagały Cave’owi wypychać niebo. Przypominało to nieco program “Ziarno”; piosenkarz był dobrotliwym księdzem, a tłumek - dziećmi o rozanielonch buziach.
Sam utwór ma w sobie mrok i napięcie, ale i pewną dozę światła. Niczego nie domyka. Zawiesił w powietrzu nieoczywistość i zostawiła z nią publikę.
Ten koncert nie był ani bardzo spokojny, ani tylko dziki. Był różny, ale po brzegi upakowany emocjami. Żadne tam show starszych panów, muszących zagrać jeszcze raz, żeby było fajki, alimenty czy ajurwedyjski masaż korzonków. Zespół trzyma formę. Nic dziwnego, Bad Seeds to wyjadacze. Grupa otrzaskanych kolesi, od kilkudziesięciu lat na scenie. Ekipa Nicka jak zwykle robiła kapitalne tło pod emocjonalną i fizyczną gimnastykę swojego szefa, który wyglądał, jakby przeżywał gwałtowne erupcje w kończynach. Sama scena była minimalistyczna - paru eleganckich kolesi przed instrumentami; spokojna gra światłami z kilkoma jasnymi eksplozjami w trakcie. Wizualizacje stonowane i nie odciągające uwagi od Bad Seeds. Co zaskakujące, na scenie zabrakło wyrobów tytoniowych. Czy to możliwe, że panowie funkcjonują teraz w trybie straight edge?
Poczepiać też się mogę, ale tylko trochę, bo zasadniczo było i z sercem, i profesjonalnie.
Warren Ellis, który zdaje się robić u Cave'a za prawą rękę, jest dobrym muzykiem, ale jego skrzypce uderzają w zbyt rzewne tony (brużdziły mi nieco w “Ship song” czy “Weeping song”). To spycha część kawałków na granicę oczywistości i przesłodzenia. Brakuje mi nieodżałowanego gitarzysty, Blixy Bargelda (ten lata temu opuścił Nicka, by skupić się na macierzystej kapeli, Einsturzende Neubauten), którego chrzęszcząca gitara wnosiła odpowiednią chropawość w świat Bad Seeds. Niemniej...to raczej drobne zarzuty niż poważne oskarżenia.
A wracając do mistrza ceremonii - spuchł, utył, osiwiał? Nic z tych rzeczy. Ten koleś to wcielenie charyzmy i nadproduktywny tłok do sprężania klimatu. Jogin emocjonalnej gimnastyki, w ramach której perfekcyjnie kontroluje napięcie, proporcje i natężenie swych akrobacji. W oczy rzuca się gibkość witkowatego ciała, które miota się po scenie jak strach na wróble, uderzany rakietami basów w jakiejś boshowskiej tancbudzie, gdzie albo pląsasz, albo spadasz do piekła. Oto posiadacz wielkiej elastyczności życiowej, która pozwoliła mu krążyć w swym garniturze po różnych dekadach, zawsze wyglądając trochę jak z przeszłości, a trochę jak ikona stylu. Cały koncert dowodzi, że ten człowiek urodził się, aby być na scenie. Cave, choć ma opinię trudnego, kocha kontakt z publicznością. Wierzy też swoim kawałkom, wsuwa się w ich świat bez cienia ściemy, a słuchacz wnika tam wraz z nim. I dokonuje się to w mig - bez oporu czy estetycznych zgrzytów, poczucia, że to już było; że autor stracił rozpęd, mentalnie czy fizycznie opuchnięty od spijania śmietanki sukcesu. W tej muzyce jest patos; ślizgamy się też na granicy pretensjonalnego sentymentalizmu, ale każdą robotę Cave’a cechuje szczerość… lub przynajmniej rześka optyka obserwatora-ironisty. Jest równowaga pomiędzy trzewnym skowytem a perfekcyjnie zaaranżowanym spektaklem. I - na całe szczęście - energia kawałków, które mają żyzną podbudowę szczerej i niepudrowanej relacji z wycieczek po mentalnych polach minowych. Treść i forma zazębione tak ściśle, że nierzadko powstają nieśmiertelne rzeczy. Jak pierwsze, ostre płyty, dowodzące, że rock może kłuć i wierzgać. Czy znacznie późniejsze “Boatman's call” - subtelne i świeże spojrzenie na miłość i ludzką kondycję; pesymistyczne, ale zaśpiewane tak naturalnie i szczerze, że budzi się w człowieku jakiś dziwny spokój.
Bo Cave i w balladach daje radę, i w czadzie. Którędy nie pójdzie - liczą się emocje. Nieważne, czy wykrzyczane, czy wyszeptane. Ten facet zawsze robił w branży emocji - opisywał je, wywoływał, przetwarzał. Zawsze chodziło o nie. Więc wie, co zrobić, żeby jego słowa działały jak manna z nieba.
Głos ma mocny; brzmiał chyba jeszcze lepiej niż na płytach, i nic to, że artysta często bardziej mówi niż śpiewa. Nawet teatralność jest tu względnie kontrolowana i służy autoterapii lub wyciągnięciu widza z rzeczywistości medialno-mydlanej na rzecz… No właśnie… czego? Oczyszczenia? Wzruszenia? Poczucia współdzielenia wizji świata z ironiczną, ale nadwrażliwą gwiazdą, która nigdy nie straciła ostrości widzenia? Nie wiem, ale jestem pewien, że Cave nie przynudza na starość o odnalezieniu kiełków, Boga i suplementów diety. Od lat idzie swoją drogą, swoim tempem, ze swoją kapitalną fryzurą, która doczekała się fanpejdżu na Facebooku. Boga odkrył lata temu, gdy w modzie były dyskotekowe hity w stylu wczesnego, sofciarskiego Depeche Mode (swoją drogą, pozostających potem pod dużym wpływem Cave'a i robiący podobnie melancholijno-dekadencką robotę dla tej samej co on wytwórni) czy Soft Cell, z którymi spotkał się na narkotycznej ścieżce, mimo niechęci do rozmiękczonej muzyki. No, ale Marc Almond też lubił się wystrzelić tak, żeby lądować po ciemnej stronie księżyca; inspiracji do kawałków (słodkich słodkością zepsucia) poszukiwał wszędzie, żarliwie i często z nosem rozpłaszczonym na glebie. Nick zresztą odwiedzał różne narko-sabaty (między innymi Berlin lat 80-tych, opisywany przez znawców muzyki jako wielka artystyczna impreza), jak i kościół - czasami nagrzany herą, czasami czysty. Od zawsze kochał Biblię i jej dzikie oblicze, pełne gniewu, krwi i psychodelicznego klimatu.
Nie wiem, czy je kiełki. Farbuje włosy. Może je przeszczepia; nie muszę tego zgłębiać czy za nie ciągnąć. Już nie ma kozackiego wąsa niczym szef kokainowego kartelu ( czasy hałaśliwego projektu Grinderman), ale na pewno żyje mocno - jako człowiek, jako twórca, showman czy ikona - i daje koncerty, które są wydarzeniem. Nie kulturalnym, do wpisania w towarzyskie Cv, lecz trzewno - emocjonalnym.
I właśnie udowodnił mi, że nie siedzę w jego wielkiej głowie i na nic mój antymindfulness, próba rozgryzienia kolejnych ruchów. Zresztą powinienem był skapitulować wcześniej i smakować klimat koncertu... Atmosfera była gęsta, acz bez przesadnego zadęcia czy nienaturalnej celebracji. Cave nie woła o pokój na świecie czy weganizm lub porzucenie kultu logo. Absorbuje, przetwarza brud, światło i wątpliwości. Przyjmuje jednostkową perspektywę i wciąga w nią tłumy. Nadal ma sporo z punka - szaleje na scenie jak rozdrażnione zwierzę; to w końcu koleś, który pół życia wił się - naładowany jak armata przed bitwą - dragami i wściekłością. Cave, pamiętajmy, kręcił się przecież z takimi kapłanami czadu, jak The Fall czy Einsturzende Neubauten. I to nic, że aktualnie ma forsę, status klasyka i wielką sławę. Widać, że nadal napędza go potrzeba tworzenia. Ze sprzeczności robi cnotę. Jest more punk than punk, i to bez tatuaży, rozdeptanych adidasów czy programowej obojętności na wszystko. Tak, Cave obecnie nie boi się okazywać, że to, co robi, daje mu satysfakcję. Nie jest już też tak posągowy jak lata temu. Uśmiecha się, wchodzi w dialog z widownią. Wychyla się w jej stronę. Wygraża jej palcem. Pożycza ręcznik.
Kupujemy go wyciszonego i rozjuszonego. Spazmatycznie pobudzonego i pochylonego nad fortepianem. Z Cavem zawsze tak było, że nawet jeśli przywdziewał maski, to tylko takie, które mu faktycznie pasowały. Inna sprawa, że jako doświadczony wujaszek po przejściach, nie podpalający już sobie włosów i przedkładający regularną pracę nad frykasy ze strzykawki, wsparty twardo na życiowym doświadczeniu i wzmocniony siłą życia rodzinnego, przekonuje mnie bardziej niż za młodu.
W TYM MIEJSCU RELACJA Z KONCERTU ZAMIENIA SIĘ W PORTRET- IMPRESJĘ.
Wtedy, jako hybryda Johnny'ego Casha, Sida Viciousa i Elvisa - zespolona smołą i wódą - strzykał jadem i kreował się na gościa, który z niejednego pieca zagłady spożywał chleb doświadczeń. Robił sobie jaja z Joy Division, niedzielnych dziennikarzy i pluł w twarz całej tej części świata, która wychodziła z domu po witaminy i program telewizyjny. Chciał grać bluesa z energią Sex Pistols. Za nic miał muzykę pop, rocka progresywnego, modern art czy higienę ciała i umysłu. Perfekcyjnie odgrywał rolę największego zabijaki w mieście - toczył się po świecie jak chemicznie podkręcony i niebezpieczny wariant Boba Dylana. Dla adrenalinowej frajdy wysadzał po pijaku auta, wkładając do baku płonącą szmatę. Cedził zdania powoli, traktował z góry i punków niosących jakiekolwiek orędzie do świata, jak i modnisi czy japiszonów. Stanowił obraz skrajnie teatralny i ostentacyjnie nihilistyczny, ze swoją pękatą i niesforną wieżą zdziczałych włosów, a przy tym noszący się jak komiksowa mutacja dandysa i kowboja. Wielbił wszelkich straceńców i miał alergię na pozytywne wartości.
W TYM MIEJSCU RELACJA Z KONCERTU ZAMIENIA SIĘ W PORTRET- IMPRESJĘ.
Wtedy, jako hybryda Johnny'ego Casha, Sida Viciousa i Elvisa - zespolona smołą i wódą - strzykał jadem i kreował się na gościa, który z niejednego pieca zagłady spożywał chleb doświadczeń. Robił sobie jaja z Joy Division, niedzielnych dziennikarzy i pluł w twarz całej tej części świata, która wychodziła z domu po witaminy i program telewizyjny. Chciał grać bluesa z energią Sex Pistols. Za nic miał muzykę pop, rocka progresywnego, modern art czy higienę ciała i umysłu. Perfekcyjnie odgrywał rolę największego zabijaki w mieście - toczył się po świecie jak chemicznie podkręcony i niebezpieczny wariant Boba Dylana. Dla adrenalinowej frajdy wysadzał po pijaku auta, wkładając do baku płonącą szmatę. Cedził zdania powoli, traktował z góry i punków niosących jakiekolwiek orędzie do świata, jak i modnisi czy japiszonów. Stanowił obraz skrajnie teatralny i ostentacyjnie nihilistyczny, ze swoją pękatą i niesforną wieżą zdziczałych włosów, a przy tym noszący się jak komiksowa mutacja dandysa i kowboja. Wielbił wszelkich straceńców i miał alergię na pozytywne wartości.
Piękna kreacja, nie oddająca jednak delikatniejszych strun w świadomości twórcy. Piszącego książkę o samotności (faulknerowska z ducha, nieco napuszona “Gdy oślica ujrzała anioła”) i obsesyjnie wracającego do tematu miłości, co zaowocowało tym, że nieustannie się z nią wadził - na papierze i toksycznych związkach. Bad Seeds od początku dawało czadu, ale równie dobrze szło im w balladach - inna sprawa, że często obfitujących w trupy i mnóstwo soczystej patologii.
Nie to, co znienawidzone U2 i jego lider, Bono - drogowskaz moralności, piejący nad jednością, braterstwem, wiarą w fajną Afrykę i Boga miłosiernego. Cave także czytał Biblię, ale żadna sielanka nie była mu w smak. Czuł się wyobcowany i żarliwie nienawidził większej części świata. Wątpił w ludzką szlachetność, a życie w trasie (uwiecznione na dokumencie “Road to God Knows Where”) ani nie zmieniło jego przekonań, ani nie rozluźniło silnej relacji z używkami.
Pochłaniał za to książki. Pisał wiersze, malował. Punk z Biblią. Wierząco-wątpiący ćpun. Artysta rzucający się w życie jako eksperyment-thriller, a jednocześnie facet zaskakująco trzeźwo osądzający zmiany w kulturze i zgrabnie oddzielający ziarno od plew. Mający gdzieś new romantic czy grunge. Często się zakochiwał. Twierdził, że poezja musi boleć. Zblazowany i malowniczo rozbity, ale w ciekawy, meta-pozerski sposób; trochę się ujawniał, a trochę ukrywał. Z dumą nosił łatką psychola, którego lepiej nie zagadywać, nie będąc akurat barwnym degeneratem czy aspołecznym pisarzem z głową wyściełaną wizjami pożogi i bólu (Nick bardzo ceni sobie Jamesa Ellroya, twórcę smoliście czarnej odmiany kryminału). To dzięki Kylie Minogue Bad Seeds uzyskało status supergrupy. Jej udział w piosence “Where the wild roses grow” wystrzelił alternatywną kapelę do poziomu gwiazd. Cave odwdzięczył się byłej kochance, opisując globalną fascynację jej pupą w swej drugiej książce.
Dziś Nick jest lżejszy w odbiorze, niż za młodu.
Ruchy ma sprężyste, urok zawadiaki uzupełnił o swobodę faceta, który artystycznie nie szedł na kompromisy, a teraz niczego nie musi udowadniać. Osiągnął tę pozycję, nie wikłając się w żadne mody czy ślepe uliczki. Ominęły go umizgi do Papieża, Dalajlamy, raperów czy dubstepu. Świat leży u jego stóp. Nałogi ma już z głowy. Nie tańczy na lodzie w telewizji, ogona nie zjada. Wciąż tworzy, bo tylko tak może funkcjonować.Teledyski kręcą mu uznani twórcy (jak pan Gaspar “Nieodwracalne” Noe), a Debbie Harry, Mark Lanegan, Marianne Faithfull czy świry z Suicide wspierają muzycznie. Nakręcono jego filmowy quasi - portret (“20 000 dni na ziemi”, reż. Jane Pollard, Iain Forsyth). Właśnie powstał komiks o naszym bohaterze.
Nick nie sflaczał. Kremuje, botoksuje i użyźnia swoją legendę, a jednocześnie ciągle rzuca się na nowe projekty. Czasami wygląda, jakby rakietowa energia (nie destruktywna, lecz wznosząca) rozsadzała jego strzelistą rzeźbę z wiecznie wciśniętym guzikiem wysokich obrotów. Mieli świat na koktajl grozy i humoru. Wciąż lubi mrok, ale dostrzega też inne strony istnienia. Wydaje się więcej miejsca poświęcać treści niż formie, kiedyś obrzmiałej od nawiązań do Biblii. Nowe teksty od lat pisze w szopie przerobionej na biuro, gdzie pracuje oddalony parę metrów od rodziny. Nie boi się uśmiechać czy śmiać, nawet w telewizji. Podczas rozmowy z prasą spuszcza parę z siebie i świata. Jednocześnie ma niezmywalny gwiazdorski rys - to wciąż charyzmatyczny kameleon, który rzuci ci tyle z siebie na tacę, ile uzna za stosowne. A poza tym nie musi już dusić słuchaczek kablem od mikrofonu, domagając się uwagi dla swej muzyki, jak to bywało podczas agresywnych występów Birthday Party. Fanki piszczą na jego widok i obsypują wokalistę kwiatami. Cave co najwyżej zasugeruje komuś, żeby odłożył ten gówniany telefon. Ale i to mówi z uśmiechem. Nie to, co Michael Gira ze Swans, toczący swą - etycznie i emocjonalnie słuszną - krucjatę przeciwko smartfonom odbierającym powoli robotę oczom i uszami robiącymi za złom, wrzynający się między muzykę a słuchacza.
Między Cavem a publicznością sprzęga. Wykonawca śmiał się i żartował. Sterował tłumem. Dowodem piski, krzyki i słowa piosenek, wyrywające się z wielu ust, które nigdy nie powinny śpiewać. I nie ma co odstawiać “Pudelka” czy “Faktu”, widzących na wskroś przez ludzkie myśli i czyny.
Tak, Cave na pewno przeżył tragedię, ale to nie był koncert post funeralny. Nie były to też czystej wody bachanalia. Co sobie teraz myśli twórca o śmierci syna - wie już tylko on sam. Za to jako wykonawca ma się dobrze. Bardzo dobrze.
I nawet jeśli była to impreza masowa, z paroma stadionowymi chwytami (jak wspomniane wyżej “zabawy w oklaski” czy inne ściskania rączek), to całość jawi się jako rzecz mocna i z wyrazem. Autentycznie porywająca. Solidny czas trwania show - dwie i pół godziny, podczas których nikt się nie oszczędzał i nie wyglądał, jakby miał uciec do hotelu oglądać “Grę o tron” - przypieczętował jakość występu. Cave dziwnie młody - ciałem i duchem. Rozpuszczalnik wielkomiejskiej blazy. Wziernik ułatwiający napływ prostych, ale skondensowanych emocji w porażoną internetem, zgrubiałą korę mózgową. Moc bardzo silna w nim jest, parafrazując innego odszczepieńca. W tym wieku? Po tylu latach na scenie? Ki czort?!
Relację dedykuję żonie, która posłała mnie na koncert mimo moich starczych utyskiwań, że TO JUŻ PEWNIE NIE TO.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz