SAMURAI COP. Film nie w pełni sprawny - i tak zły, że aż dobry.
Ta recenzja (?) już kiedyś tu była. Ale została zmieniona, podrasowana; uznajmy ją za remix. Nie jest to codzienna sytuacja, podobnie jak poniższy tytuł nie jest codziennym kawałkiem kina. Tak czy siak - zapraszam do lektury.
W wypożyczalni, do której chodziłem w dzieciństwie, na jednej półce stały dwa filmy o podobnych tytułach. Miały też zbliżone okładki - obie kuszące gliniarską sylwetką na tle wielkomiejskiej dżungli. Były ręcznie rysowane. Mroczne. Ciężkie. W tamtych czasach co druga okładka serwowała obrazy jak z uchylonych bram raju: dymiące gnaty, pędzące auta, wybuchy, psychole i długie nogi pięknych kobiet. Jednak te dwie przyciągały szczególnie mocno, jak lep. I chociaż słabo pamiętam twarze nauczycieli z podstawówki, to dostęp do kasetowej grafiki jest w mej głowie stały i ekspresowy. Te VHS-y obiecywały miks kina gliniarskiego z jakimś dodatkowym, tajemniczym składnikiem. Coś, czego nie znajdę w hitach z Gibsonem i Stallonem. Podobał mi się koncept policjanta-zombie czy namiestnika jakichś dzikich sił zła i chaosu. Połączenie słowa “cop” i mięsiście pulpowej okładki pączkowało w głowie nerwowym oczekiwaniem na seans. Tymi obrazami były Maniakalny glina i Samurai Cop. Żadnego z nich wtedy nie wypożyczyłem, bo nikt nie pozwoliłby mi obejrzeć pozycji, której zapowiadała krwistą mielonkę.
Minęły lata, a ja natknąłem się na Samurai Cop na nocnym przeglądzie kina klasy B w ramach wrocławskich Nowych Horyzontów. I jak? Poszerzyło mi horyzonty - o wymiar tandety tak ordynarnej, że czujesz, jakbyś łykał jogurt ze skwarkami spływający po zardzewiałym mieczu. Duży ekran nadał produkcji rażącą siłę...
Oto opowieść o złym filmie. Tak bezbrzeżnie złym, że teraz, w 20 lat po premierze, widzowie radośnie i grupowo nacierają się tym szlamowym alergenem, parskając i przecierając oczy.
Oto opowieść o złym filmie. Tak bezbrzeżnie złym, że teraz, w 20 lat po premierze, widzowie radośnie i grupowo nacierają się tym szlamowym alergenem, parskając i przecierając oczy.
Zacznijmy od tego, że film nie ma wiele wspólnego z okładką kasety. Nie jest horrorem. Nie jest thrillerem. Nie opowiada nawet o psychopatycznym gliniarzu. Mamy tu - przynajmniej w zamyśle - kino policyjne, typowe dla przełomu lat 80. i 90., czyli buddy movie (czytaj: filmy o tym, że nic tak nie cementuje męskiej przyjaźni, jak trzebienie bad guy-ów do wtóru szorstkich - jak to między PRAWDZIWYMI mężczyznami - dialogów).
Zabójcza broń czy 48 godzin były hitami, więc kino klasy B próbowało przeszczpić ten sukces, produkując tańsze warianty szlagierów. Jednym z nich jest Samurai Cop - lecz z potężnym “ale”. Chodzi o to, że film się nie udał. I nie, nie mówię, że jest słaby czy niedopracowany. W końcu ile B-klasowców wytrzymuje porównanie z przebojami? Problem w tym, że Samurai Cop to najtańsze origami świata, wycięte starymi nożyczkami w taśmie filmowej przez faceta z porażeniem kończyn. To kalka nie tylko ejtisowego kina akcji, ale w ogóle kina. Tak tania, siermiężna i rozmyta, że ledwo rozpoznajesz kontury sensu, historii; chwilami jest to wręcz rozlany na taśmę test Rorschacha. To breja, w której pływają niby-aktorskie drobiny brudu i połamane ramy historii razem z grudami scen o posmaku żenujących improwizacji, doprawionych porno ścieżką dźwiękową i klimatem amatorszczyzny. Tak wyśrubowanej, że poprosisz aby cię uszczypnięto. Zapomnij o innych filmach. O Zabójczej broni. O Cobrze. Zapomnij nawet o tych wszystkich niedorobionych tytułach Alberta Pyuna (choćby Cyborg z Van Dammem), które od teraz będą ci się jawić jako dojrzałe i pełne mocy. Samurai Cop pokaże ci, co znaczy najechać świadomość widza prawdziwym paździerzem. Odebrać mu orientację w czasie i przestrzeni; wgryźć mu się pod czaszkę z młotem pneumatycznym - i kruszyć na pył jego potrzeby i nadzieje.
Joe Marshall to amerykański glina zwany Samurajem, bo świetnie włada mieczem, zna sztuki walki, mówi płynnie po japońsku i wyspecjalizował się w zwalczaniu gangów. Wraz ze swoim partnerem, Frankiem, rzucą wyzwanie zorganizowanej grupie handlarzy narkotykami. Scenerią pojedynku będzie Los Angeles.
Japońszczyzna bohatera powala - potrafi on płynnie wymówić słowo “Katana”, a następnie wyjaśnić jego znaczenie; znacznie gorzej idzie mu wymawianie nazwiska Fujijama. Reszta jego zdolności lingwistycznych pozostanie tajemnicą. Na podobnym poziomie zaawansowania są jego umiejętności sztuk walki - młóci on rękoma i nogami, czasami macha mieczem, co jest chyba sztuką, ale wygląda turbo biednie. Wysoki, umięśniony i długowłosy, Samuraj silnie oddziałuje na kobiety. Dzięki temu oglądamy sporo nagich ciał. Jeśli nawet któraś z pań nie rozbiera się, swoje arkana ujawni przed nami sztuka flirtu. Przykład? Samuraj poznaje pielęgniarkę w szpitalu. Od razu ją podrywa. Kobieta po 5 sekundach stwierdza, że nie odpowiada jej rozmiar jego penisa, mimo że go nie widziała, na co partner bohatera robi minę, jakby jego twarz implodowała, a Joe przysięga, że instrument wcale nie jest mały. Podobnie smakowitych scen jest tu więcej. Nie zabraknie też golizny. Ta występuje w ramach lekkich, wypełnionych powłóczystą muzyką scen ciamkano-przytulanych, w których aktorzy próbują być tak zmysłowi, jakby uwielbiali płyty Kenny'ego G., róże i olejki eteryczne.
Grający Samuraja Matt Hannon liczył na karierę w Hollywood. Był podekscytowany swoją pierwszą rolą i dawał z siebie wszystko. Hannon gra “na pałę”: pręży się, napina i wypowiada najdurniejsze kwestie świata; w scenach strzelanin oczy niemalże wyskakują mu z orbit, a zęby zaciskają się jak wnyki. Długie włosy dodają Samurajowi buntowniczego sznytu, ale nie wtedy, kiedy zastępuje je damska peruka (pokłosie dokrętek, które wymagała produkcja już po tym, jak Hannon zmienił fryzurę). Nasz heros wygląda jak miks Gibsona ze Stallonem, tyle że aktorsko wchodzi na poziom wiadra szlamu. Ze swoją muskulaturą i sympatyczną aparycją sportowca-fana soft metalu jest to dla nas idealny przewodnik po zdziczałych rejonach kina. Grający jego partnera Mark Frazer wygląda na fana opiatów i grzecznie mówi w stronę kamery, co trzeba, by potem oddawać się żółwiemu zamroczeniu, a następnie ponownie na chwilę ożywić i uraczyć nas jakimś tekstem o penisie czy zrobić minę przynależną do świata zwierząt wystających na chwilę z nory.
Dialogi pomiędzy partnerami wprawiają w osłupienie. O czym oni właściwie mówią? Nie mam pojęcia, ale wiem, że czasami dotyczy to kobiet, a czasami tego, że szef ich zabije. Ten oczywiście wygląda na wrzodowca i dużo krzyczy na swoich nie przestrzegających regulaminu podwładnych, którzy najchętniej udekorowaliby całe L.A. kawałkami rozjechanych, rozstrzelanych bandytów.
Źli chadzają w garniturach i chociaż są z japońskiej mafii, to przeważają wśród nich białe persony, a w dodatku wysługują się facetami w typie pierdziela piwosza. Prawą ręką szefa - mało efektownego Japończyka z wąsem, który chce mieć głowę Samuraja na pianinie - jest Yamashita. On także zna kodeks Bushido i płynnie włada mieczem (co oznacza szpanerskie pozy i kretyńskie ruchy z użyciem tejże broni), więc jest jedynym godnym przeciwnikiem dla Joe. Gra go Robert Z’dar, ikona filmów akcji z przewagą tanich produkcji w CV. Z’dar jako jedyna osoba na planie miała doświadczenie w kinie. Jeszcze w tym samym roku zagrał w Tango i Cash - przeboju z Sylvestrem Stallone, który jest wszystkim tym, czym Glina samuraj chciałby być. Dodam jeszcze, że to właśnie on wcielił się, i to 3 razy, w rolę Maniakalnego gliniarza. Nie zmienia to jednak faktu, że aktor gra tu jak cała reszta. Ba, stosunek gry aktorskiej do “bycia na ekranie” określiłbym jako jeden do dziesięciu na korzyść tego drugiego, przy czym pierwsze jest zakalcowate i smakuje kapciem. Być może Z’dar wszedł do kina akcji dzięki temu, że wcześniej pracował jako glina (próbował też sił jako tancerz Chippendale i wokalista), a może dzięki rozbudowanej muskulaturze. Pewnie też liczył, że kiedyś dostanie Oscara w kategorii “najbardziej efektowna żuchwa świata”. Nie dostał go. Mimo wszystko ten facet, wyglądający jak z obrazów art brute, zadomowił się w świecie filmów, w których ludzie chcą robić krzywdę innym ludziom. Konsekwentnie - aż do śmierci w 2015 - bił, strzelał i straszył na ekranie.
Matt Hannon nie stał się nowym Gibsonem czy nawet Lorenzo Lamasem. Po obejrzeniu swojego debiutu postanowił zakończyć karierę. Krista Lane grająca zabójczynię Katany chciała się za pomocą samurajskiego miecza odciąć od porno i przejść do poważnego kina, ale bez sukcesu. Słówko o twórcy tej ambrozji, któremu też się nie poszczęściło. Amir Shervan - Irańczyk po studiach teatralnych, mający za sobą próby reżyserskie w ojczyżnie (Khaterkhah czy Zemzeme-ye-mohabbat) - osiedlił się w Stanach i postanowił wpisać się w panującą modę na kino akcji. Chęć bycia najlepszym nie wystarczyła. Poza Samurai Copem nakręcił jeszcze kilka filmów (między innymi Hollywood Cop) o zbliżonych walorach i klimacie, a potem zaniechał zabawy w kino. Nie był w stanie zrozumieć, dlaczego jego propozycje nie rzuciły ludzi na kolana.
Jakby nie patrzeć, każdy element tego filmu jest bezbrzeżnie zły. Mamy tu zdjęcia jak ze Śmiechu warte - brzydkie, przaśne, szemrane. W ramach jednej sceny widzimy nie tylko różny typy oświetlenia, ale i różne lokacje. Tak jest, mili państwo, zwykłą scenę rozmowy w restauracji twórcy podchodzą jak byk krowę: część aktorów została tu wklejona z ujęć, w których grała w pojedynkę, i udaje (bardzo kiepsko), że uczestniczy w grupowej dyskusji. Sekwencje pościgów kręcono “na przyspieszonej” taśmie (efekt znany choćby z Mad Maxa 2) - ekipa nie mogła sobie pozwolić na mandaty. Strzelanin jest mnóstwo - jedna gorsza od drugiej. Postaci ciągle terkoczą z gnatów, ale robią to jak dzieci w piaskownicy; tak też umierają. Walki karate to przede wszystkim gra twarzą (kopniak wzrokiem i cios pięścią za pomocą zaciskania zębów) i odgłosy charczenia; poza tym desperacko biedne machanie kończynami. Muzyka oscyluje gdzieś pomiędzy ścieżką dźwiękową do pornosa a zmutowaną ilustracją do gry w stylu Mario. Zasadniczo wpada w ucho i robi przyjemny bałagan w głowie. Ale nie to niweluje poczucia, że film rozchodzi się w szwach.
Może za cały ten nieskładny bajzel odpowiada dziwny biały nalot nad górną wargą u niektórych aktorów, widoczny na stop klatkach?
Wskaźnik frajdy powinien wskazywać zero absolutne, a jednak tak nie jest. Ten gniot - ta rozdeptana gąsienica kina akcji, puszczająca nam soki na buty - to odmienne stany kina. Film, który jest tak niedorobiony, że zwyczajnie rozczula. Bawi. Zadziwia. I jeszcze raz bawi. Ta antyteza klimatu ma jakiś klimat. To obskurne, ale jednak słoneczne L.A. w niewytłumaczalny sposób zachęca do bycia pogromcą Katany. Między parą głównych bohaterów istnieje jakieś tam lurowata chemia która sprawia, że jesteśmy gotowi dotrwać wraz z nimi do końca historii. Obecne na ekranie aktorki są naprawdę atrakcyjne, a Jannis Farley (grająca restauratorkę, która zechce się uwolnić od powiązań z Kataną) ma sporo uroku. Obraz pochodzi z 1991 roku, ale w jego klimacie wyczujemy wyraźnie ejtisowy posmak, co powinno skusić fetyszystów "nigdy się nie kończącej epoki".
Samurai Cop to film - doświadczenie. Sen. Zresztą każdy film jest snem. Nie ma świata jak z Zabójczej broni czy Cobry. Nie ma też świata jak z Samurai Cop. Tyle że okazji, by śnić filmy z Seagalem, jest wiele, a takich jak ten tu - znacznie mniej. Aczkolwiek… niemalże remake naszego tytułu stanowi średniobudżetowy Ostry poker w małym Tokio z Dolphem Lundgrenem. Fabułą jest niemalże identyczna. Trudno jednak stwierdzić, kto kogo kopiował, bo oba tytułu powstały w tym samym roku. A może było coś takiego w powietrzu tamtego lata, że każdy chciał robić kino o dwóch gliniarzach z L.A. zwalczających japońską mafię i ratujących z jej łap apetyczną restauratorkę?
Ciekawi mnie recepcja Samurai Copa w latach 90-tych, kiedy odbiorcy mieli gust eklektyczny, a mózgi chłonne - oglądało się wszystko, co amerykańskie i błyszczące. Ludzie byli ciekawi rozrywki z zachodu, a Video było jak nienasycone usta z potrzebą ciągłego ich zapełniania. Ciekaw jestem, czy znaleźli się tak maniakalni, zachłanni odbiorcy kaset, że nie zauważali, że oglądają jakiś półprodukt. Słowem, interesuje mnie, jaka część publiczności dała się zachęcić okładce, a potem odpaliła taśmę i weszła w film jak miecz japoński w masło. Bez chichotu w trakcie seansu, bez chwytania się za głowę czy chwalenia się kolegom następnego dnia, jaki to paździerz przerobili. Z autentyczną potrzebą rozrywki, która została spełniona bez grymaszenia z ich strony.
Na pewno o naszą przyjemność na wydaniu VHS zadbał czytający film Tomasz Knapik. Jest to lektor, który zdecydowanie ma odpowiedni tembr głosu do tej roboty. Dezynwoltura wielu tłumaczeń z lat 90-tych, potęgowana przez dosadny, mięsisty sposób czytania Knapika, wspaniale korespondowała z luzacko-twardzielskim klimatem filmów, w których po zastrzeleniu setki ludzi jedziesz do domu, żeby napić się piwa i zjeść pizzę, a potem znowu ruszyć na miasto - bo zbrodnia nie śpi. Knapik brzmiał jak facet, który czyta dziennie po 20 filmów i nie w głowie mu wymyślne figury stylistyczne.
Gliniarz Samuraj przepadłby w rzece pełnej szlamu, spływającej do jakiegoś morza zapomnienia. Niemalże tak się stało - świat już o nim zapomniał, kiedy nagle powszechny dostęp do internetu i popularność youtuba zmieniły sprawę. Okazało się, że sceny z tego obrazu wzbudzają zainteresowanie w nowym tysiącleciu. Na tyle duże, że Matt Hannon, który nie tylko nie zrobił żadnej kariery, ale zgodnie z jakimś błędnym źródłem informacji był martwy, postanowił umieścił film dowodzący, że nadal żyje.
Hannon przyznał, że - zgodnie ze standardami Hollywood - jest nikim, więc nie przeszkadza mu, iż dla świata pozostanie “prawie czymś”, czyli Samurajem. I wskoczył ponownie w jego białe adidasy i twardzielską czarną kurtkę skórzaną. Poza tym, że zaczął się pojawiać na imprezach kanonizujących film, udzielać wywiadów i rozdawać autografy, zagrał też w drugiej części przygód Joe Marshalla - Samurai cop: Deadly Vengeance, nakręconej w 2015 roku. Ale “to już nie to” - miecz się stępił. Bo albo kręcisz zły film albo udajesz, że kręcisz źle; w drugim wypadku jest mniej śmiechu, a więcej ziewania.
Samurai Cop Shervana bawił już publiczność Festiwalu Filmów Kultowych w Gdyni, gdzie ścieżkę dialogową czytał na żywo Knapik. Tytuł pojawia się w repertuarze wielu innych festiwali i przeglądów na całym świecie. Słowem, prowadzi drugie życie w ćwierć wieku po premierze. Co jeszcze, poza youtubem, wpłynęło na tę rezurekcję?
Nie byłoby pewnie powrotu Samuraja, gdyby chwilę wcześniej Tommy “Hehe” Wiseau nie rozkręcił swoim The Room koniunktury na popaprane, koślawe produkcje.
Słówko tym, co przyciąga do nich widza. Powodów jest wiele; wymienię najbardziej oczywiste. Nieudolność jako zjawisko ludzkie i sympatyczne. Dziwaczność jako zaproszenie do zabawy. Zgrzytliwie nieestetyczne wykonanie jako odtruta na wypomadowane, pozbawione organicznej chropowatości twory hollywood. Potrzeba doświadczania innych smaków kina. Bilet do starych, dobrych - lub jako dobre zapamiętanych - czasów. Możliwość podglądania prehistorii - kiedy to z kija było piwo, nie zdjęcia; kobiety miały na głowie fryzury, nie podgolone bryły, a każdy glina skwierczał męską i naturalną potrzebą eksterminacji zbirów. Potrzeba zabicia czasu - eskapizm na planecie, która zmierza ku ekologicznej zagładzie. Czymkolwiek jest obecnie Samurai Cop - jego bohater nadal dziarsko pręży klatę, dziko potrząsa peruką i grzmoci po uszach sucharami.
Takiego kina powstało na świecie więcej. Przeważnie owe “boleśnie nieudolne” pozycje trafiły szybko w niebyt; zostało po nich kilka taśm VHS na paru strychach rozsianych po całym globie. Niekiedy jednak “wracają”. A kiedy wrócą, będę na nie czekał.
Tomasz Bot
Dla melomanów - fragment porywającej ścieżki dźwiękowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz