Mad Max: na drodze gniewu. Piaskiem w oczy.
Nowy “Mad Max” miał być zapewne jazdą bez trzymanki. Jest nią w jakimś sensie, podobnie jak stanowi jazdę bez celu, sensu i na jałowym biegu. Pomysł był obiecujący. Ożywić bohatera kultowej serii, dać mu nową twarz i wbić w fabułę, która jest wlaściwie jednym wielkim wydestylowanym pościgiem, zostawiajacym w tyle pozostałe blockbustery. Tematu podjął się autor poprzednich trzech części, George Miller. Lata temu wraz z młodym aktorem, Melem Gibsonem, pokazał światu, co to znaczy chropawe, brutalne kino w wydaniu australijskim. Obecnie do dyspozycji miał Toma Hardy'ego w roli tytułowej i Charlize Theron jako żeńskie wcielenie siły. Poza tym spory budżet i nadal działającą na fanów markę serii. W wieku 70 lat reżyser wrócił na plan filmowy, żeby nakręcić nową wariację na temat swojego dawnego pomysłu. Wrócił i połamał sobie na nim zęby.
“Mad Max: na drodze gniewu” wygląda tak, jakby nakręcił go młody wyrobnik, dla którego kino akcji wyraża się tylko i wyłącznie w dociskaniu pedału gazu i odpalaniu coraz głośniejszych petard. Film przypomina parującą kupę efektów specjalnych, chociaż podobno ekipa wystrzegała się komputera jak mogła. Na “Mad Maxie” ciężko jest zawiesić niewiarę. Na “Mad Maxie“ ciężko jest nie poczuć znużenia. Jest też mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek, kto widział już w życiu coś więcej niż ”Bourne'a” i “Batmana”, będzie zbierał szczękę z ziemi.
Obraz ten to turbo-inwazyjny atak na percepcję widza. George Miller postanowił zaszaleć i dać światu takie widowisko, jakiego nikt dawno nie widział. Być może uznał przy okazji, że świat zamieszkują obecnie tylko i wyłącznie napędzani energetykami fani gier komputerowych. Prawdziwym bohaterem filmu uczynił ruch. Mamy więc pęd, dziki pęd, jednak pozorny - chociaż wszystko gna, to tak naprawde stoi w miejscu, co tuszować ma ciągły warkot silników.
Większość filmu stanowią obrazki z demolki aut na pustyni. Nie byłoby w tym nic złego. Gatunek ma swoje prawa i wymogi. Akcja jest tu niezbędna. Czysta akcja mogłaby lśnić i dawać kopa. Pamiętajmy, że “Mad Max 2” był mało oryginalny fabularnie i zawierał długą, rozbudowaną sekwencję pościgu - ale i ją, i cały film oglądaliśmy na wstrzymanym oddechu.
Tutaj szybko porzucamy marzenia o dobrym akcyjniaku. Pod adrenalinową - przynajmniej w zamyśle twórców - cysternę podczepiono też przyczepkę z fabułą. Została ona sklecona na zasadzie koktajlu spraw Ważnych i Aktualnych. Ponownie więc mamy świat po Apokalipsie. Cywilizacja, jaką znamy, odeszła. Została pustynia i ci, którzy nauczyli się na niej żyć. Nad masą wynędznialych tłumów sprawuje rządy Immortan Joe - bezwzględny staruch, autokrata, właściciel haremu i jednocześnie obiekt kultu mas, wobec których stosuje politykę reglamentacji wody. W sprawowaniu “porządku” pomagają mu Trepy, czyli horda fanatycznie oddanych żołnierzy, rojąca o Valhalli i zachowująca się tak, jakby oglądała nałogowo “Jackass”.
Joe ma dwa problemy. Po pierwsze, jego ludzie porwali Maxa Rockatansky’ego i zamierzają wyssać jego ciało z krwi, nie wiedząc z kim mają do czynienia. Po drugie podwładna Joe’go, Furiosa, porwała ciężarówkę z żywym inwentarzem jego haremu. Ma zamiar uwolnić dziewczęta i jest gotowa zgnieść swojego dawnego pana. Trzeci problem pojawi się, kiedy Max i Furiosa zjednoczą siły przeciwko Joemu.
Fabuła prościutka, ale Miller uznał, że nośna. Postanowił z jej pomocą wyartykułować, co mu na sercu leży w związku ze współczesnym światem, zgrabnie wpisując się w popularny obecnie nurt, zgodnie z którym i film o wikingach, i o kosmitach, i o egipskich mumiach musi nam coś mówić o obecnej sytuacji politycznej. Dowiadujemy się więc, że fanatyzm religijny może być szkodliwy, zwłaszcza dla kobiet. Dowiadujemy się, że brak wody może zaowocować niesprawiedliwością społeczną. Miller pokazuje także, że poza uciskanymi kobietami istnieją również te silne i gotowe do walki, co jest chwalebne i wygląda równie dobrze jak wtedy, kiedy to faceci biorą się do roboty. Poza tym film sugeruje, że władza oparta na kulcie siły i militarnej supremacji ma ludzi za nic.
Miało więc być dwa w jednym, wilk syty i owca cała; postapokaliptyczne kino polityczne z ciężarówkami, punktujące problemy naszego świata. Pominąwszy jednak ten fabularny spulchniacz bez większej wartości, należałoby szukać w “Maxie” czegoś, co przyspiesza puls, fascynuje, hipnotyzuje lub robi cokolwiek innego, co udawało się starej serii. Nie jest to strona formalna. Wielka samochodowa bitwa, którą w istocie jest ten obraz, nie rzuca żadnego czaru. Pościgi i starcia - przeładowane akcją aż do pęknięcia gałki ocznej - nie mają w sobie życia. Nie czuć tu prawdziwego potu, bólu i desperacji. Auta, owszem, nacierają na siebie wściekle, blacha wgryza się w blachę; pojazdy koziołkują i eksplodują, ale zabawy z tego żadnej. Jakby był to ruch generowany komputerowo. Jakby caly film został wyreżyserowany przez komputer. Zestaw sztuczek Millera okazuje się rozbrajająco ubogi: wybuchy, postaci skaczące z auta na auto, Trepy rzucane po ekranie siła eksplozji jak w kreskówce i pojazdy wpadające na siebie bez końca. Sceny te są do siebie bliźniaczo podobne. W dodatku tempo podrasowano tak bardzo, że film powinien posiadać napisy tłumaczące, kto właściwie kogo zrzucił z tira i dlaczego powinniśmy uznać, że jest to przejmujące.
Jeśli mamy tu jakieś szaleństwo, to tylko generowane fabrycznie. Nie sposób się w ten obraz zaangażować. Nie sposób traktować go poważnie. Efekciarstwo bije z ekranu. Jego symbolem jest postać gitarzysty w samym środku konwoju. Trep stoi na platformie ciężarówki, wyszarpując z instrumentu bitewne riffy i ziejąc z niego ogniem. Dookoła niego, na innych autach, bębniarze i wielkie głośniki. Słowem - jazgot na kółkach w samym środku rozpierduchy. Powinien być czad, ale go nie ma.
Ów żart powraca w filmie jak nędzny refren mało porywającej piosenki. Podobnie jak mielonka aut, którą autorzy serwują nam w takich dawkach, żebyśmy wiedzieli, że “Mad Max” zjada na śniadanie “Szybkich i wściekłych “, ”Transformersy ”i to, co sam robisz na szosie. Z tego chaosu nie wyłania się żadna nowa jakość. Nie jest to nawet żadna rozrywka. Kiedy i tak nie wiadomo, co się dzieje, może dziać się wszystko. Lub nic. Co za róźnica?
Dudniąco-nijaka muzyka wrzyna sie w uszy. Podkręca tempo i dźga patosem. Montaż wygląda jak dzieło automatycznego tasaka nastawionego na siekanie jak najcieńszych plastrów. Faktycznie, wyszło cienko. Zapomnijcie o klimacie scen, miejsc czy możliwości smakowania składowych tego świata.
Czy zatem film broni się jakkolwiek? Z pewnością nie ratują go postaci. Stary “Mad Max” nie był subtelną serią. Miller stworzył filmowy komiks z wyrazistym bohaterem na hipnotyzująco ponurym tle, które trochę się rozrzedziło w trzeciej części. Gibson grając ludzki wrak był jednocześnie prawdziwym wrakiem i prawdziwym człowiekiem. W nowym “Maxie” mamy stertę wraków i żadnych ludzi. Rockatansky przypomina psa z kulawą nogą; widać, że swoje przeszedł, ale nie jest tak dziki i nieprzewidywalny jak jego poprzednik. Prawie nic nie mówi. Dużo chrząka, ale mało charyzmatycznie. Co ważne, w pierwszych scenach traci swój wóz i od tamtej pory przeskakuje z auta na auto, ale nie jest już wojownikiem szos. Bez dymiącego smoka staje się pasażerem na gapę w kawalkadzie zmierzającej donikąd. Zresztą jego postać gubi się gdzieś w tej kurzawie, pełnej chrzęstu i stukotu. Furiosa jest twarda, ładna i potrafi prowadzić ciężarówkę jak sam diabeł. Nić porozumienia między nią a Maxem przekonuje, ale nie ma w sobie tyle prądu, żeby udźwignąć film czy sprawić, że nabierze on szlachetniejszego wymiaru.
Zdjęcia to kawał świetnej roboty. Trzeba przyznać, że pewne pojedyncze kadry czy niektóre sceny wyglądają malarsko. Przykładem choćby burza piaskowa - monumentalna i budząca grozę, tyle że szybko zasieczona pościgiem, który odbędzie się w jej wnętrzu; pościgiem tak chaotycznym, że trudno się zorientować, co się właściwie dzieje. Nasycone barwy urzekają, a pustynia w kolorze ciemnego makaronu jest nie tylko efektowna, ale i przekonująca jako potencjalny grób dla wszystkiego, co żyje.
Reżyser nie najgorzej sobie radzi z filmowaniem najbliższego środowiska Joe’go. Poza Trepami otaczają go doradcy, rodzina i wszelkiej maści poplecznicy. Miller lubi “złych chłopców” - odpowiednio pogruchotanych, zdeformowanych, z twarzami, po których nawet muchy boją sią chodzić.
Ma także rękę do scen grupowych, gdzie zapchane kadry wypełniają etyczne i fizyczne maszkary (chociażby karzeł czy zidiociały wielkolud o mentalności 8-latka) - nieskoordynowana, dzika banda, której energia ożywia ten pustynny świat i ten dość jałowy film.
Narwane, do bólu groteskowe postaci wypadają orzeźwiająco, choć reżyser nie daje im zbyt wiele ekranowego czasu. Szkoda, bo niepotrzebnie każe nam przyglądać się zupełnie nieprzekonującej historii przemiany Trepa w nie-Trepa pod wpływem uczucia do kobiety.
Design aut robi duże wrażenie, podobnie jak kostiumy. Samochody wyglądają jak zardzewiałe owady lub zmutowane gryzonie i robią świetną robotę. Moda “nowego świata” to skóry, zbroje i wszystko, co zawiera się pomiędzy średniowieczem, bandą motocyklistów a stylem punkowym. Jest odpowiednio dziwacznie i odpowiednio groźnie.
Ale te kilka rodzynków nie ratuje “Maxa”. Miller mógłby być Fellinim Apokalipsy, ale zamienia się w Michaela Baya. “Mad Max” jest szczeniacki. Ta maszynka do mielenia percepcji nie bawi. Ogłusza i otumania. Może spowodować nagłą potrzebę wycieczki do lasu. Nawet przy założeniu, że kino akcji to ruch, gwałtownie następujące po sobie zdarzenia, że giwery, skoki i przemoc są wskazane, a nawet nieodzowne - nawet wtedy wypada “Mad Max” nieprzekonująco. Rozkłada go brak inwencji. Monotonia.
Jeśli przyjąć, że miała to być świadomie przerysowana filmowa opera, tryskająca energią czystej destrukcji, ostentacyjna jazda po bandzie - czy musiało to być równoznaczne z niestrawnością obrazu? A może tak ma wyglądać hollywoodzki camp? Głupio, głośno i bez sensu, ale za 150 milionów zielonych? Nie ma tu żadnej sceny do zapamiętania. Żadnego napięcia, żadnego kontrapunktu dla rozwałki. Nie ma też żadnego oczyszczenia. Bo i po czym?
Rockatansky nie okazał się tym razem dobrym przewodnikiem po spalonym świecie. Ten nie zdążył ożyć, zanim zaczął się pościg. Max także się nie zmaterializował. Pozostała pustka i zmęczenie. Nie zatuszuje ich markowanie problemów społecznych.
Kultura popularna potrzebuje dymiących aut i wybuchów, ale przede wszystkim potrzebuje bohatera z prawdziwego zdarzenia. Bez niego film nie jedzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz