Love. XXX- MEN.
Naszym oczom ukażą się niesymulowane (a przynajmniej na takie wyglądają) sceny erotyczne ze zbliżeniami na genitalia i płyny ustrojowe. Pornografia, po którą bez problemu może sięgnąć każdy średnio zaawansowany internauta, nadal stanowi pewne novum na dużym ekranie. "Intymność", "Nine songs" czy "Nimfomanka" przetarły dla niej ślady, ale nadal kojarzymy ciemną salę raczej z tonącym Titanickiem czy “Gwiezdnymi wojnami” niż filmami pełnymi stosunków płciowych.
Fizyczna wielkość kinowego ekranu przydaje scenom porno siłę ciosu. Noe - jak zwykle - chce nas znokautować. "Love" to obraz cielesnej fascynacji. Pożądania między dwojgiem ludzi. A także studium trudnego związku, ze wszystkimi jego nieodłącznymi atrybutami. Zdrady, kłótnie, niechęć, zazdrość i wzajemne poniżanie zagoszczą w filmie tuż obok scen namiętnego sexu. Bohaterowie chcą czuć mocno. Dążenia te uosabia zwłaszcza Murphy - amerykanin, student filmówki, a jednocześnie automat do wygłaszana komunałów, zaprogramowany na zaspokajanie żądz i szukanie nowych doznań. Chłopak lubi mówić o miłości i kinie. Lubi też wciągać kreski. Kiedy pozna Elektrę, młodą malarkę, kreskom nie będzie końca. A także zbliżeniom, podrasowanym przez chemię i narkotyczny wręcz głód ciała.
Akcja toczy się w Paryżu, gdzie każdy zajmuje się sztuką, a bagietki są gorące i długie. Bohaterowie filmu głównie uprawiają sex, ćpają i rozmyślają o ich relacji. Nie wiemy, co malują, co kręcą ani czy zdarza im się wyjść czasami do szkoły. "Love" zabiera nas w świat namiętności, gorących deklaracji i gorących zbliżeń. To romans frenetyczny - historia dwóch króliczków, próbujących ugnieść jak najwięcej trawy pod sobą. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że Murphy i Elektra nie wzbudzają większych emocji. Są jak worki waty i trocin, napierające na siebie aż do wzajemnego rozprucia. Ich rozmowy trącą banałem. O ile jeszcze dziewczyna zachowuje pewną powściągliwość, o tyle Murphy uprawia wesoły słowotrysk w przaśno-jankeskim stylu. Jego bolesne monologi wewnętrzne drylują widzom głowy.Elektra pozostaje tu postacią enigmatyczną i odległą.
Relacja bohaterów przechodzi kilka faz, by w końcu zamienić się w toksyczny wyziew. Tyle fabuła. Reszta filmu to obrazki z krainy uciech.
Relacja bohaterów przechodzi kilka faz, by w końcu zamienić się w toksyczny wyziew. Tyle fabuła. Reszta filmu to obrazki z krainy uciech.
Czy "Love" oferuje coś więcej? Mamy tu silnie wyczuwalną melancholię. Mamy też zaburzoną chronologię, która - w zamyśle twórców - pozwala nam dostrzec zmienną naturę rzeczy. Wraz z Murphym możemy przeżyć jego pierwsze spotkania z Elektrą, a także gorzki koniec ich związku. Ujrzeć, jak chłopak z pretensjonalnego studenta zamienia się w skapcaniałego ojca niechcianego dziecka i skulony w wannie wspomina dawne czasy. Dostrzec, jak narkotyki przestają stymulować, a zaczynają rozdzielać parę, co może oznaczać, że bywają groźne. Zobaczyć, że czasami rzeczy zamieniają się w swoje przeciwieństwo, co niekiedy bywa smutne.
Najwyraźniej po haju przychodzi zjazd. Po nocy dzień. Po wytrysku - ciąża albo zmęczenie partnerem. Z jakiegoś powodu te egzystencjalne tony nie wybrzmiewają należycie. Zapewne autor chciał nam dać dzieło uczciwe, tj. bez upiększeń pokazać, jak wygląda stan umysłu napalonych, naćpanych i młodych jeszcze ludzi. Uczciwość należy docenić, ale pozostaje pytanie, czy jest to dla nas wiedza nowa, niezbędna czy jakkolwiek wzbogacająca. Poza tym przez te 2 godziny, jakie spędzimy z bohaterami, poskąpią nam poczucia humoru czy czegokolwiek, co nie byłoby bufoniaste albo werterowskie.
Trzeba przyznać Noemu, że się stara. On nie chce, żebyśmy oglądali parę, w której buzuje oksytocyna, chuć i spora dawka dropsów. On chce, żebyśmy weszli w skórę bohaterów. Mamy poczuć ich fascynację, współdzielić ich podniecenie i odurzenie. Być z nimi, kiedy wszystko jest takie świeże i nowe, jeszcze delikatne, i zauważyć pierwsze symptomy rozpadu, kiedy zacznie się pogoń za nowymi bodźcami. A potem, kiedy balon pęknie, mamy znaleźć się z nimi w szarej, zjełczałej rzeczywistości i zadać sobie pytania związane z efemerycznym charakterem szczęścia.
Stąd jedność treści i formy. Przy scenach z pierwszej fazy znajomości kamera pracuje wolniej, trochę jak w lekkich erotykach europejskich z lat 70-tych, by w końcu uderzać w tony klipu “Smack my bitch up” Prodidgy. Niestety, nasz związek emocjonalny z bohaterami rozluźnia się coraz bardziej. Wysmakowana forma tuszuje banał. Na nic stroboskopy, świetne zdjęcia i niezła ścieżka dźwiękowa. Noe sprawdza się jako dostawca silnych wrażeń, ale nie jest w stanie przekonać nas do całości ani sprawić, że zaczniemy traktować poważnie dramaty bohaterów. Jako postaci są tak płaskie, jak bardzo zgrabne są ich ciała.
Na szczęście pozostają okrzyczane sceny erotyczne. Ekranowy sex to jedyna prawdziwa wartość"Love". Dlatego też będziemy mieć okazję zobaczyć zarówno delikatne zbliżenia, jak i erotyzm nieco bardziej tartaczny. Twórcy "Love" przygotowali też kilka konfiguracji. Nasz duet bawi się oralne, waginalne, grupowo. Bawi się w łóżku, w klubie, w miejscach publicznych. Sex stanowi o energii obrazu i pozwala na jakiś czas zapomnieć o paplaninie bohatera. Pewne sceny działają wręcz hipnotyzująco. Pierwsza, otwierająca obraz, zapiera dech. Bohaterowie używają swoich rąk i ust, by dać sobie przyjemność. W jednym ujęciu, pozbawionym muzyki, oglądamy powolne pieszczoty zakończone męskim orgazmem. Scena jest czysta i pozbawiona efekciarstwa. Spore wrażenie może też robić trójkąt Murphy'ego, Elektry i ich sąsiadki.
W przypadku "Love"mamy do czynienia z pornografią, ale zdecydowanie specyficzną. Po pierwsze, jest to pornos wysmakowany, co nadal nie zdarza się zbyt często. Po drugie, film jako "wypełniacza' między scenkami używa poważnej - przynajmniej w zamyśle twórców - fabuły. Inna sprawa, że w kontakcie z nią widz może zatęsknić za pilotem, który w czasach VHS-ów dzielnie walczył ze złogami dialogów. Obowiązuje zasada: im dalej w romans, tym częściej hard wypiera soft. Które z nich widz uzna za pobudzające, a które za nudne czy męczące, zależy od osobistych preferencji. W końcu bohaterowie zaczynają uprawiać iście sportową młóckę, i to na dopingu, ale witamy ją wzruszeniem ramion.
Sytuacji nie odświeżają nawet żarty takie jak ejakulacja wprost w kamerę. Pomysł, by jedną z postaci nazwać Noe i obsadzić w niej reżysera, to równie pobudzająca atrakcja, podkreślająca, że mamy do czynienia z meta-pornosem, ale spływa to po nas jak woda kaczce. Ponadto - jak już wspomniałem - w trakcie scen "ubranych" kąsają dialogi i monologi, od których schodzi szkliwo z zębów.
Widz ma pełne prawo poczuć się zmęczony tą kanonadą wrażeń; co więcej, prawdopodobnie tak właśnie miał się poczuć, pożeniony przez reżysera ze stanami emocjonalnymi bohaterów. Nie znajdziemy jednak u Noego oczyszczenia po tej podróży, iluminacji, czadu czy obrazów, przez które nie zaśniemy. Twórca dał nam sentymentalnego pornosa z ambicjami. Bez względu na śmiałe sceny "Love" pozostaje przecież obrazem konserwatywnym. Nieważne, że Murphy ma w pokoju plakat z "Salo" Pasoliniego i marzy o tym, by kręcić filmy pełne krwi, spermy i życia. "Love" nie ma w sobie nawet posmaku transgresji. To błyskotka, a nie paląca brzytwa. Przez całą projekcję pozostajemy w sferze zachowawczych męskich fantazji. Ucięcie sceny z transseksualistą tylko to potwierdza.
Nie widzimy więc ani razu, by Murphy robił coś, czego nie robi się w tradycyjnych pornosach. Próba odmalowania nagich emocji była odważna, ale nie prowadzi zbyt daleko. Sceny kłótni są ostre, brutalne, jak podpatrzone na ulicy, ale ten realizm nie nobilituje filmu. Co więcej, znacznie ciekawszą wiwisekcję zgubnej namiętności przedstawił już lata temu Nagisa Oshima w "Imperium Zmysłów". "Love" nie rozbija żadnego muru.
Stąd jedność treści i formy. Przy scenach z pierwszej fazy znajomości kamera pracuje wolniej, trochę jak w lekkich erotykach europejskich z lat 70-tych, by w końcu uderzać w tony klipu “Smack my bitch up” Prodidgy. Niestety, nasz związek emocjonalny z bohaterami rozluźnia się coraz bardziej. Wysmakowana forma tuszuje banał. Na nic stroboskopy, świetne zdjęcia i niezła ścieżka dźwiękowa. Noe sprawdza się jako dostawca silnych wrażeń, ale nie jest w stanie przekonać nas do całości ani sprawić, że zaczniemy traktować poważnie dramaty bohaterów. Jako postaci są tak płaskie, jak bardzo zgrabne są ich ciała.
Na szczęście pozostają okrzyczane sceny erotyczne. Ekranowy sex to jedyna prawdziwa wartość"Love". Dlatego też będziemy mieć okazję zobaczyć zarówno delikatne zbliżenia, jak i erotyzm nieco bardziej tartaczny. Twórcy "Love" przygotowali też kilka konfiguracji. Nasz duet bawi się oralne, waginalne, grupowo. Bawi się w łóżku, w klubie, w miejscach publicznych. Sex stanowi o energii obrazu i pozwala na jakiś czas zapomnieć o paplaninie bohatera. Pewne sceny działają wręcz hipnotyzująco. Pierwsza, otwierająca obraz, zapiera dech. Bohaterowie używają swoich rąk i ust, by dać sobie przyjemność. W jednym ujęciu, pozbawionym muzyki, oglądamy powolne pieszczoty zakończone męskim orgazmem. Scena jest czysta i pozbawiona efekciarstwa. Spore wrażenie może też robić trójkąt Murphy'ego, Elektry i ich sąsiadki.
W przypadku "Love"mamy do czynienia z pornografią, ale zdecydowanie specyficzną. Po pierwsze, jest to pornos wysmakowany, co nadal nie zdarza się zbyt często. Po drugie, film jako "wypełniacza' między scenkami używa poważnej - przynajmniej w zamyśle twórców - fabuły. Inna sprawa, że w kontakcie z nią widz może zatęsknić za pilotem, który w czasach VHS-ów dzielnie walczył ze złogami dialogów. Obowiązuje zasada: im dalej w romans, tym częściej hard wypiera soft. Które z nich widz uzna za pobudzające, a które za nudne czy męczące, zależy od osobistych preferencji. W końcu bohaterowie zaczynają uprawiać iście sportową młóckę, i to na dopingu, ale witamy ją wzruszeniem ramion.
Sytuacji nie odświeżają nawet żarty takie jak ejakulacja wprost w kamerę. Pomysł, by jedną z postaci nazwać Noe i obsadzić w niej reżysera, to równie pobudzająca atrakcja, podkreślająca, że mamy do czynienia z meta-pornosem, ale spływa to po nas jak woda kaczce. Ponadto - jak już wspomniałem - w trakcie scen "ubranych" kąsają dialogi i monologi, od których schodzi szkliwo z zębów.
Widz ma pełne prawo poczuć się zmęczony tą kanonadą wrażeń; co więcej, prawdopodobnie tak właśnie miał się poczuć, pożeniony przez reżysera ze stanami emocjonalnymi bohaterów. Nie znajdziemy jednak u Noego oczyszczenia po tej podróży, iluminacji, czadu czy obrazów, przez które nie zaśniemy. Twórca dał nam sentymentalnego pornosa z ambicjami. Bez względu na śmiałe sceny "Love" pozostaje przecież obrazem konserwatywnym. Nieważne, że Murphy ma w pokoju plakat z "Salo" Pasoliniego i marzy o tym, by kręcić filmy pełne krwi, spermy i życia. "Love" nie ma w sobie nawet posmaku transgresji. To błyskotka, a nie paląca brzytwa. Przez całą projekcję pozostajemy w sferze zachowawczych męskich fantazji. Ucięcie sceny z transseksualistą tylko to potwierdza.
Nie widzimy więc ani razu, by Murphy robił coś, czego nie robi się w tradycyjnych pornosach. Próba odmalowania nagich emocji była odważna, ale nie prowadzi zbyt daleko. Sceny kłótni są ostre, brutalne, jak podpatrzone na ulicy, ale ten realizm nie nobilituje filmu. Co więcej, znacznie ciekawszą wiwisekcję zgubnej namiętności przedstawił już lata temu Nagisa Oshima w "Imperium Zmysłów". "Love" nie rozbija żadnego muru.
Pomysł, by nakręcić interesujące kino, w którym kamera nie ucieka przed nagością i rozkoszą, ale je kontempluje, jest godny pochwały. Być może faktycznie pora przerwać filmowy paradygmat, w myśl którego na ekranie można uśmiercić czterdzieści osób karabinem czy szlifierką, ale nie można pokazać ciała reagującego na pieszczoty.
Formuła pornosa niesie różne ograniczenia, ale ma też spory potencjał do wykorzystania. Zaskoczyło mnie użycie motywu muzycznego z filmu “Atak na posterunek 13” Carpentera. Pojawił się w scenie orgii i trzeba przyznać, że świetnie podbił napięcie. W ogóle cała ścieżka dźwiękowa (Pink Floyd, Brian Eno, Frusciante itd.) to coś znacznie więcej niż groszowy syntezatorowy podkład pod sapanie.
Jednak "Love" to niespełniona obietnica. Wyobraźcie sobie, ile życia mógłby zyskać jako pełna energii komedia erotyczna albo artystyczne porno pozbawione scen dialogowych czy fabularnej bryndzy. Noe wolał pochylić się w zadumie nad nabrzmiałymi jądrami.
Murphy, kinofilski byczek, który dopiero co przestał używać płynu na trądzik, nie stanie się bohaterem (czy antybohaterem) na miarę Brando. "Jestem tylko fiutem" - mówi w jednej ze scen. Tak go zapamiętamy.
A tu mniej napuszony film porno.
Formuła pornosa niesie różne ograniczenia, ale ma też spory potencjał do wykorzystania. Zaskoczyło mnie użycie motywu muzycznego z filmu “Atak na posterunek 13” Carpentera. Pojawił się w scenie orgii i trzeba przyznać, że świetnie podbił napięcie. W ogóle cała ścieżka dźwiękowa (Pink Floyd, Brian Eno, Frusciante itd.) to coś znacznie więcej niż groszowy syntezatorowy podkład pod sapanie.
Jednak "Love" to niespełniona obietnica. Wyobraźcie sobie, ile życia mógłby zyskać jako pełna energii komedia erotyczna albo artystyczne porno pozbawione scen dialogowych czy fabularnej bryndzy. Noe wolał pochylić się w zadumie nad nabrzmiałymi jądrami.
Murphy, kinofilski byczek, który dopiero co przestał używać płynu na trądzik, nie stanie się bohaterem (czy antybohaterem) na miarę Brando. "Jestem tylko fiutem" - mówi w jednej ze scen. Tak go zapamiętamy.
A tu mniej napuszony film porno.
Muzyczna ilustracja sceny orgii. Część z Was zna ten kawałek z zupełnie innego filmu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz