[Latest News][6]

Akcja
Akcja parnerska
animal attack
Arnold Schwarzenegger
artykuł
Buzzujemy
Clive Barker
Cronenberg
Dario Argento
Deadly Prey
Dick
Eksperyment
film.org.pl
Gangsterka
Giallo
Horror
John Carpenter
John Wick
Karate
klasa B
Klasyka
Komedia
Lata 70-te
Lata 80-te
lata 90-te
Magivanga
Muzyka
Na spokojnie
Narkotyki
Noir
Obyczaj
Ogłoszenia Parafialne
Ogłoszenia Parafilne
Okolice Grozy
Post-apo
Postapo
punk
ranking
relacja z koncertu
rock
Rumiankowo
Seagal
SF
slasher
Steven Seagal
Święta
The Room
Thriller
Trip
Van Damme
Włoszczyzna
Zakalec
zestawienie

Ślimaki. Inwazja pełzających mutantów i szlam aktorski.



Prosty tytuł, prosta historia. Oto film, który nie próbuje cię zmienić. To obraz, z którego nie dowiadujesz się, co daje ci nadzieja, czym czyni cię strach ani też - czy życie jest bardziej jak pudełko czekoladek, czy może jak zapachowa świeczka wepchnięta w nozdrze. Mamy do czynienia z horrorem z podgatunku animal attack; tu brylują zwierzęta lub owady - wściekłe, zmutowane, krwiożercze i siejące terror.

“Ptaki “ i “Szczęki”- ikony tego nurtu - wgryzły się w świadomość widzów dzięki świetnej realizacji, moszczącej im miejsce w gronie klasyków kina. Warto tu też wymienić doskonały, mniej znany australijski thriller “Długi weekend”. Gatunek ten ma się na tyle dobrze, że od lat niezmiennie wypuszcza swoich przedstawicieli, ale też nie jest to kura znosząca złote jajka - wiele z nich to twory słabe lub niszowe i próżno tu szukać przebojów na miarę filmu Hitchcocka czy Spielberga. Obrazy animal attack powstają zazwyczaj w ramach klasy B. Jest to pewien stygmat dla twórców, ale i czynnik rozluźniający: to kino nie zdobywa szczytów, ma za to cieszyć oczy widokiem sikającej krwi, strużek śluzu, rozpadu ciała i obrazami destrukcji oraz szarpania tkanki. Atawistyczny lęk, że pewnego dnia pająk, robak czy koza zechcą zająć nasze miejsce lub wziąć na nas odwet za lata zniewagi, wciąż działa na widzów. Trzeba go tylko przebrać w zwiewne szatki zwilżone ciepłą juchą i zadbać o mnogość scen, w trakcie których odbiorca będzie się czuł, jakby wsunął dłoń w coś żywego i lepkiego.



“Ślimaki” doskonale spełniają te kryteria. Jest to ekranizacja powieści Shauna Hutsona - autora niezbyt poważanego w świecie horroru. W Polsce “Ślimaki” i inne książki tego twórcy pojawiły się w latach 90-tych. Film pochodzi z końcówki lat 80-tych i pozostaje jednym z lepszych animal attacków tej dekady. Gdyby ktoś sądził, że oznacza to świetne kino, to ja powtórzę, że jest to jeden z lepszych animal attacków dekady lat 80-tych. Tylko tyle i aż tyle.

W małym, prowincjonalnym miasteczku, w którym od lat nie dzieje się nic, nagle obrodziło trupami. Szeryf pęcznieje z niemocy. Między wypadkami nie ma żadnych punktów wspólnych. Dziarski inspektor sanitarny, Mike Brady, ukuje teorię: zabijają zmutowane ślimaki, które wyrosły na toksycznym składowisku śmieci. Mężczyzna ma rację, ale szeryf mu nie wierzy, a tymczasem cicha inwazja już się rozpoczęła. Spokojne miasteczko zostanie wzięte na rogi. “Ślimaki” to kino niewielkiego budżetu i pozbawione fabularnych zawijasów. Przez długi czas - niczym w obrazie katastroficznym - podglądamy życie bohaterów mieściny i ich wzajemne relacje. Jednocześnie pojawiają się pierwsze zgony i oto mamy przyjemność smakowania faktu, że my wiemy, co się dzieje, za to postaci szamocą się bez punktu zaczepienia. Apokalipsa pełznie powoli, ale zaczyna nabierać rozpędu. Wściekłe siły natury reprezentują tytułowe ślimaki. Królestwo głupoty i ignorancji - szeryf-bufon oraz burmistrz, który boi się, że dzikie teorie o zabójczych mięczakach mogą zagrozić interesom miasta. W tle zwykli ludzie i ich codzienne sprawy oraz napalona młodzież z jej codziennym napaleniem.



Aktorstwo ma tu rodowód B-klasowy, a nawet meta B-klasowy. Jak się to objawia? Dostaliśmy kreacje-szablony, wyzute z jakiejkolwiek wiarygodności. Teoretycznie nie ma w tym nic złego - klasa B nie takie rzeczy widziała; zresztą chodzi tu głównie o ślimaki, a nie majonezy w postaci perełek aktorskich. Problemem nie jest jednak fakt, że są szablonowi do bólu, tylko to, że żadne z nich nie potrafi zagrać tego szablonu w sposób choćby poprawny. Wyglądają jak zła kopia złego filmu na zajechanej kasecie VHS. Poza tym skwierczą z ekspresji.

Nie przydało to kreacjom większego rozmachu czy wyrazistości; osiągnęli za to sztuczność absolutną i wykonali nieświadomy ukłon w stronę rodziny Lubiczów i im podobnym. Wspomniany szeryf jest tak bucowaty, gderliwy i autorytarny, jak to tylko możliwe, a jednocześnie czujemy, że jego odtwórca nie wnosi w to wszystko nawet krztyny życia. Brady jest barczysty, pewny siebie i paraduje w skórzanej kurtce. Teoretycznie - urodzony kozak do uratowania miasta. W rzeczywistości grający go aktor napina się, jakby robił za nowego Bruce'a Willisa, podczas gdy całym swoim jestestwem - gestem, słowem, uczynkiem i zaniedbaniem - zdradza nam, że jest byczkiem, co to pachnie dezodorantem Brutal i lubi wypić piwo pod lekturę “Playboya”, ale drzwi do sławy nie sforsuje. Podkręcone i zblazowane nastolatki są kopią dokładnie takich samych typów z legionu innych B-klasowych obrazów, tyle że grają w jeszcze wyższych rejestrach - przypominają pawiany obleczone w skórę młodzieży.

Ów wykop, rozmach i dezynwoltura aktorska to sznyt rodem z reklam płynów do mycia naczyń. Podejrzewam, że spora część obsady musiała mieć wcześniej styczność z takimi właśnie zadaniami. Pewne jest za to, że wielu z nich poza uczestnictwem w “Ślimakach” błysnęło jeszcze w ledwie paru produkcjach; często były to wyzwania typu rola “mężczyzny w barze”. Niemniej jest tu pewien wyjątek. Frank Brana - hiszpański aktor, który pojawia się tu w epizodzie - jest wyjadaczem spaghetti westernów. Ma na koncie kreacje w “Dawno temu na dzikim zachodzie”, “Dobry, zły i brzydki”, “Za garść dolarów” i wielu innych. W “Ślimakach” wygląda jak zaschnięty kaktus i krzywi się nie gorzej niż Eastwood; mamy go przez minutę, potem znika.

Może też über-schematyczność bohaterów wynika stąd, że film zrobił Hiszpan, nie do końca czujący, jak najsprawniej korzystać z jankeskich szablonów. Dość, że w TEGO typu kinie TAKIE aktorstwo nie musi być wadą. Kto wie, może nawet was zauroczy lub rozczuli.



A jak wypadły same ślimaki? Są czarne, śliskie i pozbawione skorupek. Niewykluczone, że na ekranie zagrało tylko kilka - kilkanaście osobników, ale i tak filmowcom udało się oddać wrażenie inwazji. Widać, że w pewnych momentach zwierzęta zastępują jakieś czarne tasiemki. Może to lekko przeszkadzać, ale nie ujmuje filmowi zbyt wiele, bo iluzja wszechobecności “pełzu” jakoś działa. Istotne są tu także dźwięki: odgłosy lepkiego ruchu, kleistego przesuwania się połączone z czymś, co przypomina złowrogi świergot. Poza tym kilka naprawdę mocnych scen rekompensuje nam poczucie “papierowości” ślimaczych statystów.

Tak, twórcy obrazu mieli rękę do soczystych scen. Para nastolatków, która uprawiała sex (skazując się na śmierć międzynarodowym prawem horroru), kończy tak paskudnie, że nawet starzy wyjadacze mogą zasyczeć podczas jej oglądania. Głowa, która dosłownie eksploduje od środka ślimakami, także robi wrażenie.



Takich “rozbłysków makabry” mamy tu kilka i widać, że twórcy chcieli wtłoczyć trochę życia w produkcję. Udało się. Sceny powinny ucieszyć nawet fanów Lucio Fulciego. Wszystko to oczywiście ręczna robota, bo “Ślimaki” są analogowe aż miło. Komputer pojawia się dopiero pod sam koniec - w scenie prażenia mięczaków kablem wysokiego napięcia, gdzie pewnie użyto jakiejś Amigi, ale rzecz trwa ledwie chwilę i nie prowadzi do estetycznego dysonansu.

Film nie trzyma w napięciu. To tuba niedorzeczności i szlauch z pomyjami po lepszych horrorach, a nie zastrzyk adrenaliny. Sprawdza się jako pocieszna mutacja i nie musi nas straszyć czy zadziwiać. Wystarczy, że dzieje się to wszystko w jako takim tempie i czasami uderzy nas w żołądek ciosem przez oczy. Muzyka rozwala system. Z jakiegoś powodu nagrała ją Królewska Orkiestra Symfoniczna, co pozwala na zaskakująco rozbudowane brzmienie, towarzyszące często scenom, w

których nic się nie dzieje. I tak na przykład: szeryf i inspektor sanitarny jadą powoli autem, a muzyka sugeruje, że jesteśmy w środku pościgu z serialu policyjnego lat 70-tych typu “Ulice San Francisco”. W trakcie seansu wiele razy zadamy sobie pytanie, czy aby soundtrack nie został podkradziony z innej produkcji. Ale i ten element, i wspomniane wcześniej aktorstwo są tak naprawdę “przyjemnie poronione”.



“Ślimaki” zwracają uwagę. Na festiwalu Fantasporto walczyły o nagrodę za najlepszy film. Nie wygrały, za to Hiszpańska Akademia Sztuki Filmowej uhonorowała je Goyą - ichnim odpowiednikiem Oscara - za efekty specjalne. “Ślimaki” wywołują uśmiech, czasami śmiech. Są dobre na randkę i na chandrę. Uwrażliwiają na kwestie ekologiczne. Zapadają w pamięć.

I tylko nad jedną kwestią rozkładam ręce. Nie wiem - i rozgryźć tego nie mogę - czy film robiony był na “Eda Wooda”, czyli z zamiarem nagrania rzeczy dobrej, wartościowej lub rewelacyjnej, czy też twórcy mieli świadomość, że wzbudzą zachwyt jedynie pożeraczy trashu i w ich gusta celowali. Miało być tak złe, że aż dobre, czy wyszło tak złe, że aż dobre? Nie wiem; jestem tylko skromnym recenzentem, wyprowadzonym w pole przez “Ślimaki”. Wiem za to na pewno, że jest dobrze. Jeśli ktoś jeszcze się nie zorientował, że polecam, to nie umie czytać.

O Autorze

"Przyszedłem tu żuć gumę i skopać kilka tyłków. I właśnie skończyła mi się guma."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Start typing and press Enter to search