Odmienne stany świadomości. Skrzynka do tripów, grzybki i wściekła małpa.
John C. Lilly (psychiatra, pisarz i psychonauta; 1915 - 2001) : "Skonstruowałem komorę deprywacji sensorycznej pracując w Narodowym Instytucie Zdrowia Psychicznego. Przy jej pomocy poczyniłem tyle odkryć, że bałem się napomknąć o nich reszcie psychiatrów, którzy uznali by mnie chyba za wariata. Odkryłem, że komora deprywacji jest dziurą we wszechświecie świadomości, przez którą można patrzeć na całkowicie odmienną rzeczywistość. Było to naprawdę fascynujące, lecz przerażające zarazem."
W latach 50- tych grupa amerykańskich naukowców podjęła się pionierskich badań nad świadomością. Eksperymenty przeprowadzano na ludziach, umieszczając ich w komorze deprywacyjnej - zbiorniku, który odcinał ochotników od doznań zmysłowych. Izolacja od dźwięków, obrazów i zapachów odbywała się w zawiesinie soli ułatwiającej swobodne unoszenie się. Płyn miał neutralną temperaturę. Jeśli ktoś ma skojarzenia z wodami płodowymi, idzie dobrym tropem.
Lilly chciał zbadać, jak zachowa się ludzki mózg poddany deprywacji sensorycznej. Wyniki zaskoczyły wszystkich. Mózg wcale nie chciał spać. Ożywał. Przestawiał się na nietypowy tryb. Indukował psychodeliczne wizje i halucynacje. Zamieniał się w bramę, może w pojazd - i wiódł w bardzo dziwne miejsca.
Ken Russell - kontrowersyjny brytyjski reżyser - postanowił zająć się tym tematem. Jeśli liczycie jednak na wierną rekonstrukcję zdarzeń, srodze się rozczarujecie. Nie jest to bowiem prawdziwa historia “skrzynki do tripów”, ale jej autorski wariant. Szukającym relacji z pierwszej ręki polecam "Oko cyklonu" - znaną także w Polsce książkę Johna Lillye'go. Jest ściśle oparta na faktach i nie mniej niż film daje odczuć obecność "innego", a dodatkowo uzupełnia naszą wiedzę o ludzkiej psyche i sposobach jej "dopalania".
Ken Russell zawsze lubił iść swoją drogą. Nie miał nic przeciwko szarży - kaskadom kiczu i groteski wylewającym się z ekranu. Nie interesowało go też kino ulizane pod Oscary. Zazwyczaj wypełniał swoje obrazy szaleńcami, feerią barw, golizną i wszelkiej maści obsceną, nierzadko sąsiadującą z odwołaniami do świętości. A jednocześnie było to często kino ambitne, mające wywoływać skrajne reakcje - drażnić, zmuszać do myślenia, wymierzać cięgi religii czy mieszczaństwu.
Twórczy temperament jak u Andrzeja Żuławskiego - może z tą różnicą, że polski twórca raczej unikał w swych dziełach humoru, a brytyjczyk wprost przeciwnie. Russell lubił historie napisane przez życie. Opowiedział o Rudolfie Valentino, Franciszku Liszcie czy Mahlerze. Jednak - jak przystało na rosochatą reżyserką duszę - uwielbiał też dodać “nieco od siebie”.
I tak np. film o Liszcie zawiera sceny, w których zmumifikowany Hitler strzela do Żydów z gitary. “Odmienne stany” nie są aż tak ekscentryczne, ale zapewniają widzowi seans pełen mocnych wrażeń, a prawdziwa historia jest tu tylko trampoliną do odbicia się w stronę psychodelicznego horroru. Zamiast wypruwania flaków mamy wrzynanie się w korę mózgową.
Bohaterem obrazu jest Eddie Jesup - naukowiec, a także psychonauta, czyli nurek skaczący w głębiny podświadomości. Eddie wie, że trip jest doświadczeniem szczególnego rodzaju i interesuje go zgłębianie go od strony praktycznej. Szuka dostępu do pamięci gatunkowej człowieka. Wierzy, że w ten sposób dotrze do odpowiedzi na podstawowe pytania, które ludzkość zadaje od zawsze.
Eddie nie tylko poddaje się wielogodzinnym sesjom w komorze, ale korzysta też z narkotyków. W obu przypadkach są to drzwi do transgresji. W pewnym momencie Eddie zejdzie tak głęboko, że na jakiś czas zatraci ludzkie cechy. Ale to nie powstrzyma go przed dalszymi próbami, podobnie jak nie uczyni tego kochająca żona i zaniepokojeni współpracownicy. Jesup nie uznaje półśrodków: jest gotów na zjazd po brzytwie wprost w objęcia absolutu.
Eddie to archetypowa postać naukowca z obsesją. Wygląda jak protoplasta Seth’a z Brundle'a z “Muchy“ Cronenberga. Obaj są tak samo aspołeczni, a jednocześnie zdeterminowani, żeby wprowadzić ludzkość w nową erę dzięki swoim wynalazkom. Zresztą oba filmy mają sporo wspólnego. “Mucha” to także body horror, równie intensywny jak “Odmienne stany”. I - podobnie jak one - rozkraczony gdzieś pomiędzy fascynacją eksperymentami a ostrzeżeniem przed nimi. Bohater Cronenberga także przechodzi drastyczną metamorfozę. O ile jednak przemiana w muchę nie należy do normalnych przeżyć, to przynajmniej zachowuje jakiś kierunek - Seth staje się owadem. Kim lub czym staje się Jesup? Nie wiadomo. Z pewnością jednym z etapów przemiany jest małpolud. Oglądamy zmieniające się ciało bohatera, ale także jego świadomość, bombardowaną dzikimi wizjami. Najpierw odzwierciedlają one życie wewnętrzne Jesupa, potem przenoszą go w bardziej uniwersalny wymiar, a następnie… dalej i jeszcze dalej.
Siły, które uwalnia bohater, są tak pierwotne i tajemnicze, że ciężko ocenić, gdzie go zaprowadzą. Zaczyna się utrata kontroli nad życiem osobistym i psychicznym. Film stawia ważne pytanie.
Ile można poświęcić w imię badań? Jak przekazać innym fakty o wielkim znaczeniu, ale nieprzekładalne na język? Czy można zachować kontrolę nad siłami, które wymykają się naszemu pojmowaniu? Czy naukowiec ma jakikolwiek wybór, kiedy na szali staje jego bezpieczeństwo lub możliwość dotarcia do Prawdy? Czy ta ostatnia w ogóle istnieje? A jeśli tak, to czy istnieje gdziekolwiek poza subiektywnym doświadczeniem? Pytania te mogą mieć akademicki rodowód, ale prześwitują z kadrów tak intensywnych, że grzeją nam się zwoje mózgowe.
Film zachowuje poważny, mroczny ton wycieczki w nieznane. Dużo się w nim gorączkowych scen mówionych, ale to nie niweluje grozy, za to generuje przekonujące tło. Widzimy pełne napięcia dyskusje naukowców - z czasów, kiedy ludziom jeszcze się chciało roztrząsać bazowe kwestie, a nawet podnosić głos podczas tej czynności. I brać granty na grzybowy odlot w Meksyku. Było to podniecenie jajogłowych, na które z pewnością wpływ miała rewolucja psychodeliczna. W filmie pobrzmiewa przez chwilę The Doors, a w dialogach pada nazwisko Timothy'ego Leary'ego.
Wizje tripów są intensywne, niepokojące, pełne elementów kiczu, ale i dzikiej siły. Seks, religia, przeszłość osobista i gatunkowa tworzą mocny koktajl poprzetykany obrazami z wnętrza ciała; rozbłysków komórkowych, ale i planetarnych, organicznych kaskad, pulsowania. Za to Jezus z kozim łbem na krzyżu zachwyci każdego fana black metalu.
Wielu twierdzi, że sceny te trącą już myszką. Ja jednak czuję w nich moc i autentyzm, a elementy kiczu są tu niezbędne - tak, jak stanowią nieodzowny element naszego podświadomego krajobrazu. To wciąż najlepsze sekwencje tripu w historii kina. Bardziej dzikie i mniej wygładzone niż te z "Wkraczając w pustkę" czy wielu innych współczesnych mind-fucków. Malarskie i oniryczne, są dziełem rąk ludzkich, a nie komputera. Czuć w nich Boscha, Freuda i przeszarżowaną operę w reżyserii mózgu, który właśnie przegryzł swoją smycz. Jest ich wiele, są mięsiste i różnorodne. Russel - o dziwo - potraktował je zupełnie poważnie, unikając postmodernistycznych igraszek. Trip jest na serio; ludzkie doświadczenie jest serio. Emocje też takie są, podobnie jak tajemnica, która kryje się gdzieś pod kolejnymi warstwami doświadczenia. A przez podkręconą świadomość idzie tyle sprężonej mocy, że wizje buchają przesadą, symbolicznym zagęszczeniem - obrazami mocnymi, obrazami ZA BARDZO. Scenami do przeżycia, nie do opowiedzenia. Takie podejście świadczy o dobrej znajomości materiału i reżyserskiej uczciwości.
Może dzięki tej niedzisiejszej powadze sceny te (wartość nie do przecenienia!) tak silnie "promieniują". To nie dokument; to zaproszenie do wspólnej wycieczki.
Druga połowa obrazu zrywa z realistycznym tonem filmu. To, co zobaczymy, może przypominać nieco banalny horror, kontrastujący z wcześniejszą częścią, zachowującą w miarę naukowy charakter. Zbliżamy się tutaj do granicy rozrywkowego monster-movie o wilkołakach lub wielkich małpach kłapiących zębiskami. Inna sprawa, że charakteryzacja bestii, w którą zamienia się Jesup, naprawdę robi wrażenie.
Ale pełne napięcia oczekiwanie z pierwszej połowy filmu zamienia się w festiwal nieco wątpliwych atrakcji. Powiedzmy, że jest to nadal fabularnie usprawiedliwione, a gorączkowy charakter filmu pozwala na tego typu “wycieczki gatunkowe”. Poza tym przed ekranem nadal będzie nas trzymała doskonałą realizacja produkcji.
Mroczne zdjęcia budzą niepokój w scenach nietripowych, za to w podczas odlotów Jesupa sieką widza nasyconymi barwami w ramach groteskowej jazdy po bandzie - chwilami jak z "Odysei Kosmicznek", momentami jak z sitcomu czy bluźnierczego ejtisowego klipu. Zbiornik wygląd intrygująco. Wnętrza, w których toczy się akcja, są ciemne i klimatyczne. Muzyka jest histeryczna, bombastyczna i pełna dysonansów. Nominowano ją do Oscara, co znaczy raczej nic niż wiele, a elektroniczny minimalizm w rodzaju prac Johna Carpentera byłby tu znacznie bardziej na miejscu.
Aktorzy robią robotę - przede wszystkim William Hurt jako Eddie. Bohater ma fizis sympatycznego faceta, ale jednocześnie widać, że to urodzony psychonauta, który zrobi wszystko, żeby dotrzeć do jądra ludzkiej świadomości. W scenach tripów aktor daje z siebie wszystko; jego twarz i całe ciało obrazują kanonadę wrażeń i oscylują pomiędzy przerażeniem, ekstazą i fascynacją.
Reszta obsady się sprawdza jako solidne tło. Nie można też nie zauważyć debiutu w bądź co bądź głównonurtowym kinie gwiazd, jakimi są amanita muscaria (muchomor czerwony) i DMT(związek powiązany z rytualnie używaną Ayahuascą).
Zakończenie filmu może nieco rozczarować. Nawet gdybyśmy chcieli zaakceptować rozwiązanie historii od strony psychologicznej, to nie można się oprzeć wrażeniu pewnego skrótu, cięcia czy uproszczenia. Końcówka wygląda jak doklejona na siłę; jest łopatologiczna. Niespodziewany zwrot ku światu zewnętrznemu - namacalnej miłości i codzienności - i zanik pędu za transgresją nie został oddany przez Russela z takim talentem, z jakim szło mu wciskanie bohatera głębiej i głębiej w samego siebie. Może końcówkę narzucili producenci, chcąc sobie zjednać bardziej konserwatywnego widza?
Film nadal jest aktualny - może nawet bardziej niż w latach 80. Wtedy miotający się po ziemi, spoceni ludzie, nurkujący w kolejnych warstwach realu musieli się wydawać posthipisowskim reliktem, zwłaszcza w oczach "wyprasowanej" Ameryki, która - jeśli w ogóle lubiła zaszaleć - to tłukąc kartą kredytową po szkle. Dziś, gdy i Sting, i Kasia Kowalska chwalą się publicznie doświadczeniem z Ayuhuascą, a tłumy gotowe są jechać jej na spotkanie do Amazonii, enteogeny wracają - i to w wielkim stylu. Pojawiają się nawet pozycje książkowe o tak znamiennych tytułach, jak "Czy psychodeliki uratują świat"? (Maciej Lorenc, wydawnictwo Okultura). Na pytanie ze wspomnianej pozycji Dekompresja już teraz może udzielić odpowiedzi :"Uratują, uratują; no, chyba że nie". Za to na pewno warto jest wiedzieć, w jak drastycznie innym kierunku mogą nas zabrać, niż alkohol, stymulanty czy pochodne maku.
Kino lubi narkotyki, bo te wzbudzają ciekawość; są efektownym wabikiem, okazją do zainscenizowania odjechanych scen, subiektywizacji "tripującej także nie biorącego widza". Często oglądamy obrazy o upadku na samo dno rodem z mulastego “Requiem dla snu”. Filmowe ostrzeżenia przed narkotykami noszą imię legion; zazwyczaj dotyczą opiatów lub stymulantów. Ale kino rzadko pokazuje, że psychodeliki - tak, zwłaszcza one i nie bez powodu one - były (i niekiedy jeszcze czasami są) obiektem badań i narzędziem poznania. Oby więcej takich tytułów. Palma pierwszeństwa w kategorii: body horror łamane przez filmowy trip z antropologicznym zacięciem. A także podpowiedź, od czego zacząć wiosenne porządki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz