[Latest News][6]

Akcja
Akcja parnerska
animal attack
Arnold Schwarzenegger
artykuł
Buzzujemy
Clive Barker
Cronenberg
Dario Argento
Deadly Prey
Dick
Eksperyment
film.org.pl
Gangsterka
Giallo
Horror
John Carpenter
John Wick
Karate
klasa B
Klasyka
Komedia
Lata 70-te
Lata 80-te
lata 90-te
Magivanga
Muzyka
Na spokojnie
Narkotyki
Noir
Obyczaj
Ogłoszenia Parafialne
Ogłoszenia Parafilne
Okolice Grozy
Post-apo
Postapo
punk
ranking
relacja z koncertu
rock
Rumiankowo
Seagal
SF
slasher
Steven Seagal
Święta
The Room
Thriller
Trip
Van Damme
Włoszczyzna
Zakalec
zestawienie

Wicker man. Ile kultu w kulcie.


“Wicker man”- film Robina Hardy'ego z 1973 roku - to obraz osobliwy. W Polsce znany jest jako “Kult”, my jednak pozostaniemy przy oryginalnym tytule. Mamy tu pozycję trudną do sklasyfikowania, za to przyjemnie igrającą z oczekiwaniami widza. Film jest przywoływany w popkulturze przez wielu twórców, hołubiony przez miłośników filmowego dziwactwa, fanów horroru i nietypowych soundtracków. Ten ostatni punkt zdaje się tu być bardzo istotny - “Wicker mana” wypełnia folkowa muzyka, która do dziś wiedzie autonomiczny żywot.
Z pewnością status filmu różni się znacząco od takich pozycji jak, dajmy na to, “Gwiezdne wojny”, “Taksówkarz” czy “Predator”. Tamte tytuły przeszły przez kina jak burza, a potem zadomowiły się na kasetach, w telewizji, na DVD. Są znane, rozpoznawalne i prawie u każdego kinomana od razu przywołują wyraźne skojarzenia - dźwięki, obrazy, pewien szczególny klimat.

“Wicker man” także stał się wyjątkowa pozycją, ale o bardziej ograniczonym zasięgu. Znany jest węższym kręgom niż podane tytuły i nie posiada ich przystępności. Może to stanowić o jego uroku. Znajomość dzieła Hardy'ego to jak posiadanie biletu na ekskluzywną imprezę pachnącą dymem, ziemią i ziołami.

Współczesny widz może kojarzyć tę historię, bo w 2006 roku na ekrany wszedł remake obrazu.Gdyby nie “Nagi instynkt 2”, film pewnie zostałby kosiarzem złotych malin, do których zdobył kilka poważnych nominacji. Uświetniony grą (nominacja dla najgorszego aktora) “generatora dziwnych min” Nicolasa Cage'a, wyglądał jak nieudana bajka na dobranoc. Cage hasał po lesie przebrany za misia, kopal kobiety i dał się pożądlić setkom pszczół. Widz puchł jak pokąsany i miał ochotę uciekać. Wróćmy jednak do oryginału.



Fabuła opiera się na znanym motywie przybysza z zewnątrz, konfrontującego się z zamkniętą społecznością. Akcja toczy się w Szkocji. Na małą wyspę Summerisle przylatuje policjant, sierżant Howie. Otrzymał on anonimowy list, informujący o zaginięciu dziewczynki. Miejscowi zapewniają, że żadne dziecko nie zniknęło, ale nie wzbudzają zaufania w stróżu prawa.

Wyspiarze praktykują wolną miłość, czczą fallusa, wierzą w reinkarnację, a dziecięcy ból gardła leczą lizaniem ropuchy. Odprawiają także pogańskie rytuały, kochają śpiewać i - co nie mniej straszne - zdają się dobrze bawić.
Nasz bohater, zaręczony metodysta, a także prawiczek i konserwatysta, przeżywa szok - oto ludzie bez Chrystusa w sercu. Są zbyt dziwni, żeby im wierzyć, a w grę wchodzi przecież los zaginionej dziewczynki. Dodatkowo młoda kobieta zaczyna kusić policjanta, tańcząc nago przyklejona do ściany, za którą mieszka Hovie. Skaczące przez ognisko rozebrane wyspiarki i powszechna atmosfera wyuzdania zaprowadzą go na Golgotę frustracji, gniewu i bezsilności. Sierżant stanie się obiektem kpin. Jego religijne sympatie czy umiłowanie prawa i porządku czynią z niego odszczepieńca. To on stanowi tu wynaturzenie. W bohaterze wzbierają żądze, a jednocześnie przekonanie, że wyspa skrywa jakiś przerażający sekret. Ale jest sam i nie może ufać nikomu.



Przedstawiciel prawa na gościnnych występach na obcej ziemi - ten schemat gościł już ekranach wiele razy. Znamy go z “Twin Peaks”, znamy z “Bezsenności” i paru innych. Tym razem policjant reprezentuje sobą nie tylko literę prawa, ale jest też emisariuszem Chrystusa i jego porządku. Uosabia racjonalizm i powagę osoby wierzącej w niepokalane poczęcie i wstawanie z grobu oraz nieuzasadnione niczym przekonanie, że jego system wartości jest tym właściwym.
Jego nieustępliwość i dążenie do prawdy nadają mu cech rycerza w trakcie krucjaty, a osamotnienie i trudne próby, jakie napotka, każą nam w nim widzieć cierpiętnika.

Światopogląd wyspiarzy przypomina hipisowski koktajl złożony ze wszystkiego, co pozwala kultywować życie seksualne i beztroską koegzystencję w duchu wolności i afirmacji życia. Dochodzi do tego pogański element - rytuały, procesje i przebieranki w imię dawnych bogów.
Starcie paradygmatu chrześcijańskiego z pogańskim stanowi rdzeń “Wicker mana”. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z traktatem na temat nieprzystawalności dwóch porządków świata czy trudów trwania w wierze. W filmie obie racje ujawniają głębokie skazy.

Nie wydaje mi się, żeby “Wicker man” był dogłębną krytyką religii - ani jej idei ani konkretnego systemu wierzeń. Reżyser postanowił dać nam serię ładnych obrazków z wyspy istniejącej gdzieś w bezczasie - na własnych zasadach i bez wpływów z zewnątrz. Interesuje go kreowanie niecodziennej atmosfery. Klimat rozprężenia i zagrożenia, przechodzące w siebie płynnie. Bliskość natury. Zwierzęce maski na twarzach ludzi. Nagie ciała. Przebierana procesja nad brzegiem morza. Obraz został nakręcony jak przez woalkę lekkiej mgiełki czy delikatnego rauszu. Zdjęcia budują senny nastrój. Jest ponuro i niepokojąco, a twarze są filmowane z bliska.
Pewne sceny oglądamy przez paranoiczno-groteskowy pryzmat, przyjmując perspektywę sierżanta. Z drugiej strony znajdziemy też kilka spokojnych, słonecznych ujęć mogących służyć za reklamę sielskiej społeczności. Balansowanie między niepokojem a odurzającą specyfiką miejsca staje się specjalnością filmu. To atmosfera, której łatwo dać się uwieść, ale poddanie się jej może oznaczać także zagrożenie.



Edward Woodward grający policjanta świetnie wykonał swoją robotę. Jego bohater nie jest i nawet nie próbuje być cool. Robi tu za sztywny, chmurny, wyspiarski beton, konserwatywny jak herbatka popijana nad gazetką, ale czuć, że kipi w nim też złość. To buc, jednak rozumiemy jego zagubienie i podzielamy poczucie, że gdzieś tu kryje się prawdziwa groza.

Christopher Lee - aktorska legenda, która zagrała w blisko 300 filmach i stała się ikoną kina grozy - przyznał, że rola z “Kultu” jest jego ulubioną. Nie ma się czemu dziwić - jego Lord nie jest tak ostentacyjnie demoniczny jak wiele wcześniejszych kreacji. Musiała to być przyjemna odmiana, bo aktor zgodził się zagrać bez honorarium. Summerisle ma w sobie pewien luz i lekkość, nawet kiedy mówi Hovie’mu, że jego stary chrześcijański bóg nie żyje, a młodzież na wyspie potrzebuje nowych bóstw. Swoją drogą, ta krótka wymiana zdań stanowi wizytówkę obu panów: lord dzieli się poglądami podczas przyjaznej konwersacji, podczas gdy sierżant kipi świętym oburzeniem, domagając się prymatu dla chrześcijańskich wartości. Poza tym Summerisle, jak prawie wszyscy wyspiarze, śpiewa i wygląda jak naćpany naturą dandys w żółtym golfie wystającym spod marynarki.
Czy może być coś bardziej przerażającego dla skostniałego sierżanta, niż świadomość, że największy ludzki autorytet na wyspie wspiera swoje stadko w eskapistycznych - jego zdaniach - zapędach i zamienia w sforę, która chętniej pokłoni się przed kompostownikiem niż przed krucyfiksem?

W filmie zobaczyć możemy także Britt Ekland - znaną twarz drugiego planu, jedną z dziewczyn Bonda (“Człowiek ze złotym pistoletem”), a tutaj wokalną partnerkę lorda.

“Wicker man “ bywa klasyfikowany jako horror czy kino grozy. Myślę, że to błąd. Elementy nadnaturalne nie występują, podobnie jak piły mechaniczne i seryjni mordercy. Twórcy filmu nie epatują przemocą. Mamy tu raczej “thrill” związany z tajemnicą. Debiutujący reżyser nie umiał lub nie chciał iść utartymi szlakami. Nie ma tu zapożyczeń ani z kina amerykańskiego, ani angielskiej wytwórni Hammer czy jakichkolwiek modnych wtedy nurtów. Jest europejsko, ale w sposób dość niepowtarzalny. “Wicker mana” można by nazwać pogańskim kryminałem i psychologicznym dramatem o religijnym podłożu albo czarną komedią.

Można by. Tylko że konstrukcja filmu opiera się prostym klasyfikacjom i z samej swej natury nawołuje o widza, dla którego istotne są niecodzienne doznania, a nie szufladki. Ta historia to gatunkowy składak, przyjemna aberracja. Istotne z pewnością jest, że obraz zawiera mocno rozbudowany wątek pogański. Kino “religijne inaczej” zazwyczaj faworyzuje satanizm jako oswojony i sprawdzony straszak. Inne stare kulty pojawiają się na ekranach rzadko i raczej na uboczu głównego nurtu. Znajdziemy je w “Eye of the devil“ z 1966 roku, a odwołania do nich trafiły do kultowego serialu “Robin z Sherwood”. Ale “Wicker man” to właśnie ten “najbardziej pogański z pogańskich”.

Z pewnością część odbiorców będzie zaskoczona, że film w jakimś stopniu pozostaje musicalem. Śpiewa się tu często i chętnie. Ale nawet jeśli nie lubimy filmów tego gatunku ani muzyki folk i pop, to trzeba przyznać, że piosenki z “Kultu” są dość urocze i bezpretensjonalne, a w każdym razie świetnie oddają senny klimat obrazu. Twórcą muzyki jest amerykanin Paul Giovanni. Jego soundtrack nadal pozostaje zjawiskiem. Muzyka Giovanniego przez ćwierć wieku nie znalazła wydawcy, stając się jedną z tych ilustracji, o których wielu ludzi nie mogło zapomnieć, ale nie dane jej było usłyszeć poza obrazem. Dopiero w 1998 roku pojawiło się pierwsze płytowe wydanie, za którym poszły kolejne - zmienione, rozszerzone itp. Swoją wersję piosenki “Willow song” nagrało sporo zespołów, choćby Sneaker Pimps czy Nature and Organisation, za to grupa Iron Maiden oddała cześć filmowi kawałkiem “Wicker man”. Ale ilustracja Paula Giovanniego to coś więcej niż muzyczna tapeta. Można śmiało powiedzieć, że bez niej film straciłby połowę klimatu.



Poza tym jak rzadko kiedy udał się efektowny kontrast: mimo że w “Wicker manie” wyspiarze ćwierkają pieśni radosne, nie niweluje to podskórnego poczucia zagrożenia. Nie byłoby też tego obrazu, gdyby nie odpowiednie plenery i dobrze dobrane twarze. Wyspa roztacza niezwykłą aurę: odseparowana, piękna, tętniąca przyrodą, ale i groźna, ponura, powodująca osaczenie. Bywalcy gospody wyglądają jak prości ludzie z obrzeży świata, rubaszni i swawolni, za to kobiety spotkane przez Howiego przypominają jasnowłose nimfy.

Osobiście najbardziej podoba mi się w tym filmie fakt, że pomimo zmiękczonych zdjęć, słodkich piosenek i humorystycznych wstawek, nadal mamy tu thriller z dudniącym pytaniem: czy wyspa to mały raj, czy przedsionek piekła?

Nie można też nie docenić pewnych chwytów fabularnych, które wyrywają ten tytuł z orbity przewidywalnych zagadek kryminalnych, ale po szczegóły zapraszam przed ekran. “Wicker man” to seans niepowtarzalny. Dostaniecie swoją porcję dziwactwa. Może nawet kiedyś do niej powrócicie. Myślę, że nie zapomnicie nagiej barmanki, śpiewającej “Willow Song” i tańczącej nago przy ścianie; nie zapomnicie spoconego sierżanta w pokoju obok.

“Wicker man“ nie stanowi żadnej rewolucji. Nie olśniewa zawartością myślową. Jest jednocześnie przaśny i intrygujący. Jeśli w kinie szukacie tego, co trywialnie zwie się “tym czymś”, a co winduje opowieść do poziomu przeżycia, emocjonalnej wycieczki, mocnego snu na jawie, to obraz Hardy’ego jest pozycją dla was.



Pod spodem :

4 covery piosenki "Willow song";
kawałek  "Wicker man"  grupy Iron maiden ;
teledysk do kawałka  Radiohead nawiązujący do filmu "Wicker man".




 
 
 
 
                                         
                                                                                                                                                                                  

O Autorze

"Przyszedłem tu żuć gumę i skopać kilka tyłków. I właśnie skończyła mi się guma."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Start typing and press Enter to search